11 października 2010

organizacja po japońsku

Estetyczny Węgier, który siedzi tu już od roku powiedział jedną mądrą rzecz: nie pytać Japończyków o sprawy organizacyjne - większość z nich nie wie nawet, że z akademika da się dojechać do centrum w 10 minut autobusem ekspresowym (a nie ponad pół godziny zwyczajnym). Na jednej z imprez spotkał Japonkę, która pierwszy raz od 19 lat była w tamtejszej dzielnicy O.O
Na początku mu nie wierzyłam, bo przecież miałam do czynienia z japońską organizacją i zawsze wszystko było przygotowane na najgorszą ewentualność - tysiące powiadomień, kakuniny i kontrola czy głupi gajdzin czegoś nie sknoci. Ale tym się najczęściej zajmowały organizacje mające długoletnią praktykę. Przekonałam się wczoraj, że takie skakanie wokół nas wynika też chyba z tego, że przeciętni Japończycy są totalnie nieżyciowi.

Stowarzyszenie pomagające studentom zagranicznym zorganizowało wycieczkę do Momochi - stwierdziłam, że pojadę, bo po pierwsze nie będę się musiała przejmować jak tam dojechać, a po drugie chciałam zapoznać więcej osób z akademików. Zbiórka o 12:15, odjazd autobusu o 12:50 - tyle potrzeba było, żeby ogarnąć kilkanaście osób. Przesiadka w centrum, przyjazd do muzeum miejskiego. I czekamy. Nie wiedziałam na co, myślałam, że może na przewodnika, bo ktoś mówił, że jakaś pani ma dojść. No i doszła, i to nie sama, a z wielką grupą studentów z innych kampusów. Świetnie, taką wielką grupą tylko zrobimy zamieszanie i w sumie niewiele się zobaczy. Zaprowadzili nas jednak do salki wykładowej i zaczęli dzielić na grupy: totalnie wymieszano campusy i narodowości. Kiedy wreszcie się z tym uporali zostało 20 minut do planowanego wyjścia na plażę. Więc szybko! szybko idźmy cokolwiek zobaczyć. Nie, teraz czas na przedstawienie członków stowarzyszenia o.O *grrr* Członkowie skończyli, a następnie my mieliśmy się przedstawiać w obrębie grupy, a na koniec nasza przewodniczka zapytała NAS czy chcemy zobaczyć muzeum czy iść na plażę. No zajebiście. Spędziliśmy w środku ponad godzinę tylko po to, żeby się podzielić. W mojej grupie miałam bardzo sympatycznego Chińczyka, który wiedział sporo o Polsce, Skłodowskiej-Curie, rozbiorach itp. ale co z tego? Mieszka i uczy się w zupełnie innej części miasta i pewnie się już nie spotkamy. Wolałabym zapoznać więcej osób z mojego rewiru...
Następnie mieliśmy do wyboru dwie opcje: pokaz robotów albo wyjazd na Fukuoka Tower. Ale najpierw plaża. Przyszliśmy tam i nie wiemy co robić. Nasza liderka też nie. Ile mamy wolnego czasu, o której zbiórka pod wieżą. Nic. Więc poszliśmy sobie samopas i po jakimś czasie wróciliśmy. I dopiero wtedy liderka powiedziała, że pokaz robotów jest o 15:30, ale na pewno w 20 minut zdążymy wjechać na górę i wrócić. AAAAAA!!!! Trzymajcie mnie!!!! Oczywiście nie zdążyliśmy, bo 10 minut zajęło samo stanie w kolejce. A po dojściu na Robosquare okazało się, że pokaz trwał 5 minut (co oczywiście zdumiało liderkę) i już się skończył. Całe szczęście zgodzili się go powtórzyć.

(druga część jest ciekawsza, imo)
Ja byłam absolutnie zachwycona pieskiem *O*

Niestety nie mogłam się nim nacieszyć, ponieważ musieliśmy się zbierać na wspólne zdjęcie pod wieżą. W tym momencie dowiedziałam się od Aśki, że jej grupa w ogóle nie wyjechała na górę! Przesiedzieli cały czas na plaży.
No i na tym skończyła się wycieczka, która miała obejmować muzeum, Fukuoka Tower i Robosquare. I pod pewnym względem właściwie obejmowała ;]

Potem nastąpiła część nieoficjalna: część ludzi poszła na obiad, a część na nomihodai (uwaga, ważne słówko. Kolejny wspaniały japoński wynalazek, czyli picie do woli, za określoną ilość pieniędzy). Jednak najpierw wstąpiliśmy na obiad. Japończycy coś tam pozamawiali i faktycznie przyniesiono sympatyczne dania, ale po podzieleniu ich na cztery osoby przy stoliku zostawały tyciunie porcje, za które musieliśmy zapłacić 1000Y (spokojnie można się napchać za 600). I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że Francuz znał bar, w którym po zamówieniu jedzenia można potem wziąć nomihodai za 880Y (fenomenalna cena, 1000Y to już bardzo dobra promocja). Po co więc jeść w innym miejscu? Ano dlatego, że Japończyk miał kupon, który dawał 20% zniżki. Wspaniale, zjadłam mało za trochę mniej kasy, ale i tak drogo ;]
Gdy już zasiedliśmy w kolejnej restauracji okazało się, że nomihodai trwa tylko 90 minut. Więc wszyscy od razu chcieli zamawiać cokolwiek, byleby zamówić. A Japończycy zaczęli się zastanaaaaawiać. Całe szczęście frakcja europejska była już zdesperowana, ktoś krzyknął umeshu! i dalej jakoś to poszło.

Ogólnie jestem pod wrażeniem jak bardzo Japończycy nie potrafią kombinować. Może dlatego tak tu kwitnie konsumpcja? Nikt nie szuka okazji tylko po prostu kupuje? ;]

Mam nadzieję, że zaspokoiłam chęć czytelniczą ^^ Idę wreszcie wykończyć imperium, a jutro pierwsze zajęcia...

6 komentarze:

ren pisze...

Piesek bombowy :D Natomiast roboty "tańczące" do Boccelego wyglądały i brzmiały jak ooogromna pszczoła...
Co do organizacji (lub jej braku) - nie ma wyjścia, trzeba krzewić :D.

ren pisze...

A co do zaspokojenia części czytelniczej - potraktujmy to jako aperitif ;).

homek pisze...

kurdę, to tylko potwierdza moje obserwacje szwedzkie na temat nieżyciowości Japonek ;P
Pamiętam jak na wycieczce do Rosji jedną z Japonek 'podsiadł' w autobusie jakis Holender skutkiem czego nie mogła siedzieć koło koleżanki. Dwa rozsądne rozwiązania jakie przychodzą każdemu do głowy to: a) usiąść gdzieś indziej b) powiedzieć koledze, żeby znikał.
Tymczasem nasze Japonki zareagowały kompletnie z kosmosu: jedna zaczęła płakać a druga nerwowo chodzić po autokarze. Cała sytuacja trwała około 10 minut dopóki przewodnik nie przyszedł i nie zainterweniował :/

aneczka pisze...

Homek, taaak, z siadaniem Azjaci też mają jakiś problem XD Na welcome party najpierw mieliśmy omówienie zasad akademików. Siedziałam z Aśką koło Chinek, a obok nas, "na wylocie" było jeszcze jedno miejsce. Zamiast nas poprosić, żebyśmy się przesiadły, Chinka wzięła to krzesło i próbowała je wepchnąć między koleżanki ;];];] Skutkiem czego cały rząd zafalował, a my musiałyśmy zamiast siebie przesuwać też krzesła, no i zrobiło się spore zamieszanie.
Dżizaz, a wydawałoby się, że powinni mieć rozbudowane umiejętności społeczne skoro żyją w takiej masie o.O

ren, Bocceli może faktycznie, ale do hiszpańskich rytmów tańczyły superowo! ^^

Michał Bernat pisze...

czy na waszym pokazie tez pieski zdychały z powodu nienaladowanych baterii ?? :D http://www.facebook.com/video/video.php?v=1068134109055

aneczka pisze...

XDXDXD
Nie było pokazu piesków, tylko tych żółtych robocików. Piesek chodził na wybiegu z boku ;)

Prześlij komentarz