24 czerwca 2010

apel

Zabierzcie Go z Wawelu, proszę. Tragedia tragedią, ale dobrze narodowi to nie robi. Obecność w pobliżu czakramu sprawia, że:
a) czakram jest z jakiegoś powodu niezadowolony i nie dopuszcza lata do głosu
b) czakram multiplikuje żałobę narodową i włącza w nią także pogodę efektem czego jest to, że za oknem jest teraz ulewa, 10 stopni, a od marca było może ze dwa tygodnie temperatur w okolicy 25C.

Operacja Wianki udała się dziś w 25%, bo owszem udało nam się zjeść mnisze co nieco, czyli parzochy i kaszankę z podpłomykiem, ale w międzyczasie zaczęło lać, Skrzetuski chodził w polarze, kramy zostały zamknięte, a po trzech godzinach łażenia po kałużach w oczekiwaniu na szefa, który oczywiście znowu nie przyjechał, choć rano już wyjeżdżał, nie chciało mi się nawet próbować wracać, żeby zobaczyć, czy tańce dworskie i kolejny koncert się odbędą, bo przed sceną już dawno zdążyło się zrobić bagno.
Całe szczęście zawsze znajdzie się jakiś nowy tor myślowy do podążenia ^___^

23 czerwca 2010

podryw na wódkę

Eksploruję dalej Kraków. Po tym, jak odkryłam, że w miejscu wyimaginowanego dworku otoczonego haszczami jest stary cmentarz żydowski, na moim ulubionym placu w Krakowie stoi kolejne cudo sztuki nowoczesnej, a oznaczenia dróg wokół Krakowa są na wymarciu, dziś odkrywałam magię Podgórza i okolic oraz udałam się na Wianki, które z powodu powodzi odzyskały swój słowiański charakter.
O Wiankach będzie pewnie jakaś osobna, pochwalna notka, reszta będzie w foto-opowieści, a póki co o dzisiejszym przeuroczym wydarzeniu:
Idziemy z Homeczkiem podgórzańską ulicą i ledwo pan od owoców zachwalał, że truskawki słodsze niż dziewczyny, a tu zza pleców próbował nas poderwać mocno nieświeży robol: z wami dziewczyny to bym poszedł na sesję fotograficzną (oczywiście miałam w ręku nieodłączny aparat). Albo na wódeczkę, bo ja tu niedaleko mieszkam.
Podziękowałyśmy uprzejmie i dyskretnie przyspieszyłyśmy kroku :P Potem miałyśmy ubaw, ale teraz przyszła refleksja: jak my musimy wyglądać, że nas próbują wyrwać na takie teksty? :P:P:P


marazm 2010

19 czerwca 2010

Chiny: podsuma, ep. 2

(posta piszę już z miesiąc, bo zaczęłam wstępnie jeszcze w Chinach, ale jak dłużej poczekam z publikowaniem to w ogóle się nie pojawi, więc nie bawię się w edytowanie tylko wklejam tak, jak go pisałam: jako zbiór luźnych impresji. Niemalże jak japońskie zuihitsu :P).

Podziękowania dla mojego nieustannego motywatora slash mękoły ;)

W miastach może mniej, ale na prowincji wyraźnie widać komunistyczną biedę, niestety. Trochę jak u nas 30 lat temu, ale tutaj ludzie są naprawdę przyjaźni. Jak w Polszy ekspedientka rzucała "czego?" albo kelner się oburzał na obcokrajowców, że nie znają polskiego i nie rozumieją co do nich wykrzykuje, tak tutaj zdecydowanie bardzo chcą się porozumieć. Raz miałam przezabawną sytuację w recepcji kiedy przyszłam o coś zapytać i zleciało się pięć osób, żeby ze mną pogadać XD W końcu w kupie raźniej, kupy nic nie ruszy ;]
Ale nawet jak są bogatsi to to przyjazne nastawienie im zostaje. Przynajmniej niektórym ;) Boss z Tianjin na obiedzie bardzo przyjaźnie mnie zagadywał i tłumaczył różne rzeczy. Nic z bufonady, którą bardzo często powodują wielkie pieniądze. A najbardziej mnie rozwaliło jak wysłał po nas samochód, który zawiózł nas do restauracji oddalonej 5 minut piechotą XD
Chińczycy bardzo dużo rozmawiają też ze sobą. W restauracjach jest zawsze szum, jeśli nie hałas. Podobnie na ulicy. Wydają się spędzać ze sobą więcej czasu niż ludzie na zachodzie. Normalne jest też jedzenie poza domem, co również sprzyja spotkaniom. Ja się stołowałam w bardziej burżujskich restauracjach, ale małych sklepików z naprawdę tanim jedzeniem jest również mnóstwo.
Jedyne co ciężko mi było znieść to zachowanie się przy stole. To na pewno pozostałość po komunizmie, który wytępił wszelkie przejawy dobrych manier: resztki jedzenia rzucasz na stół, albo pod siebie. Skorupki małży, pancerzyki krewetek (które Chińczycy zjadają w całości!!! Zostawiają tylko główkę i ogon o.O Ja się tyle mordowałam, żeby się dostać do środka, a to takie proste, nie trzeba robić sekcji :P Ot, snack ;] ), łupinki orzechów... Raz dostaliśmy słonecznik w misce, bez naczynia na łupki. Trzeba je było odkładać na jednorazową folię rozłożoną na stole.

***

A propos sprzątania. Różne przejawy widzieliście na zdjęciach, ale jeszcze o trzech przypadkach bardziej opisowo. Kupiłam sobie trochę miejscowych orzechów (zupełnie inne niż u nas! nawet ziemne miały aromatyczny, słodki smak...) i siadłam na chodniku podczas gdy szefo poszedł znowu do fryzjera (tak, po raz drugi, tuż przed odlotem. Tak, znowu żałował ;] ) i wkładałam łupinki grzecznie do foliowego woreczka. Oczywiście po jedzeniu chwyciłam woreczek ze złej strony i wszystko się wysypało :P:P:P Pozbierałam co się dało do rąk i odniosłam do kosza oddalonego o kilka metrów. Kiedy się odwróciłam pani sprzątaczka już profesjonalnie zagarniała resztę do szufelki O.O Skąd się tam wzięła - nie wiem. Chyba czaiła się w mroku tylko czekając na robotę o.O
Drugi ciekawy przypadek: wylądowaliśmy raz z szefem na winie ryżowym w parku pod pagodą feniksa. Cisza, spokój, ciepło. W pewnym momencie pojawił się facet z latarką i zaczął łazić po okolicy. Ale nie w poszukiwaniu amatorów procentów a śmieci!!! Pokażcie mi polskiego stróża, który gania z latarką po parku wyszukując petów...
Pani przydzielona do części ulicy Południowego Song czyściła marmury przed moim hotelem nawet kiedy padał DESZCZ.

***

Chinki mają absolutnie potworny sposób chodzenia :/:/:/ Takie człapanie połączone z krzywym stawianiem stóp. I dopóki mają płaską podeszwę jest to znośne, ale one się upierają przy szpilkach. Potwornie to wygląda. Ogólnie w Chinach bardzo podnosi się poczucie własnej wartości, bo choćby nie wiem jak się człowiek starał, ZAWSZE znajdzie się ktoś brzydszy, gorzej umalowany, czy fatalniej ubrany. Chinki nie są ładne, naprawdę. Zdarzają się nieliczne wyjątki, ale to jest max. kilka procent (w ciągu całego pobytu widziałam DWIE dziewczyny, które ładnie szły w szpilkach). Panowie co innego - co się napatrzyłam to moje ^__^v
Ja też mam swoje pięć minut sławy XD O spacerze na promenadzie już pisałam, ale paru Chińczyków chciało też sobie ze mną zrobić zdjęcie XDXDXD Well, czemu nie? :P

***

Wskazówki dotyczące zwiedzania: zapomnijcie o skali na mapie. Nie ma szans, żeby ustalić na zaś jak długa będzie trasa, bo nie wiadomo czy przecznice oddalone od siebie o centymetr w rzeczywistości są oddalone o 30m czy 300m. A jak już się coś ustali empirycznie to wcale nie znaczy, że na kolejnej mapie będzie tak samo - nawet w tym samym atlasie miasta (Pekin jest ogromniasty, więc bardziej szczegółowe mapy wydawane są w formie atlasu).
Zapomnijcie też o słowach-kluczach rozumianych na całym świecie. O nie, nie w Chinach. Tutaj zginiecie bez znajomości chińskich ekwiwalentów słówek typu
hotel, internet, menu.

***

KJO powiedział, że te plastikowe, ciężkie zasłony to ze względów higienicznych. Mają chronić przed H1N1 i innymi mikrobami. Nie mam pojęcia w jaki sposób tłusty, brudny plastik ma pomagać w utrzymaniu higieny, ale z buldożerem chińskiej logiki się nie dyskutuje.
Słyszę również głosy, że to ze względu na klimatyzację - żeby ciepłe powietrze nie wchodziło, a zimne nie uciekało. Ta interpretacja mnie bardziej przekonuje, ale fakt jest taki, że te zasłony są obrzydliwe.

***

Przechodzenie przez jezdnię to jeden z tych fascynujących aspektów panującego naokoło chaosu: porzuciłam wszelkie próby logicznego zrozumienia zasad pierwszeństwa i robiłam to, co miejscowi: nieważne jakie jest światło - jeśli nic nie jedzie w twoją stronę to idź do przodu ;] Ogólnie zielone światło dla pieszych oznacza tyle, że można przechodzić z trochę większą pewnością. Ale i tak najpierw wpychać się będą samochody, które skręcają w bok (bo one zawsze jadą pierwsze). A nawet jeśli nie widać na horyzoncie samochodu i tak zawsze można być przejechanym przez rikszę albo pędzący rower elektryczny. Także jedyny sposób to iść w miarę pewnie do przodu i przemieszczać się między samochodami :P Jedno jest pewne: przejście przez jezdnię jest najlepszą możliwą pobudką poranną ;]

***

Jedzenie: zdjęcia widzieliście, ale tak z uwag ogólnych: to, że jest absolutnie pyszne i już bardzo za nim tęsknię to chyba oczywiste :P to, że jest niesamowicie bogate w smaki, składniki, sposób przyrządzania w zależności od regionu - raczej też. To, co mnie natomiast zdumiało to jego niska kaloryczność, mimo że spora część jest głęboko smażona. To chyba dzięki doborowi składników, bo mimo że jadłam mięso praktycznie codziennie nie miałam poczucia zapchania jak po mięsie w Polsce. Ogólnie zaczynałam być głodna po 6 godzinach od obfitego posiłku. To podobno normalne u większości osób, ale ja zazwyczaj spokojnie funkcjonuję 8 godzin na jakimś lekkim byle czym ;) W Chinach ilościowo jadłam ze trzy razy więcej niż w Polsce i nie przytyłam! A nawet chyba schudłam... Dla mnie jest to absolutnie fenomenalna właściwość chińskiej kuchni.

***

W Chinach wszystkie opakowania są grube i porządne. Żadnych rozdzierających się wieczek od jogurtów tylko wysokiej jakości gruba folia ;) Japoniści, miałam też okazję doświadczyć puszek, o których bajał starszy wykładowca ;) Kupiłam sobie napój mleczny i skończył się on zupełnie niespodziewanie XD Puszka była z tak grubego aluminium (?), że po ciężarze byłam pewna, że została jeszcze przynajmniej 1/3 objętości XD


Koniec, więcej nie pamiętam :P A raczej pamiętam, ale nie mam zielonego pojęcia co już napisałam. Jak będzie mi się w najbliższym czasie chciało zajrzeć do wcześniejszych postów i przy okazji zauważę, że nie podzieliłam się z jakimś spostrzeżeniem to nadrobię zaległości.
A tymczasem kończę chińską przygodę i dziękuję za wspólną podróż ;)