13 grudnia 2011

odwrotny szok kulturowy - suplement

* nie wszystkie samochody są białe
* nie widuję ludzi z iPadami. Ba, większość ludzi uważa, że głupotą jest je kupować.
* Pociąg stoi na peronie pół godziny wcześniej. To tak rzadko odjeżdżają z niego pociągi?
* Przepyszna kawa w kawiarni jest w cenie obrzydliwej japońskiej lury z automatu
* Polacy są ogromni... A kobiety strasznie wysokie

16 listopada 2011

odwrotny szok kulturowy

czyli Polska widziana po roku na obczyźnie ;)

* reklamy proszku podają temperaturę prania!
* ile starych samochodów!
* to aż tyle facetów ma wąsy i/lub brodę? O.O A jakie gęste...
* pamiętałam, że podstawowy styl Polaków to pseudo metalowiec z jakimiś długimi kłakami, ale nie sądziłam, że aż tak mi będzie przeszkadzać :/
* mmm... jaki my dobry chleb mamy... mniam! przez miesiąc miałam ochotę jeść głównie kanapki ^^
* w każdym domu jest piekarnik - niebywałe
* sushi - w Japonii bardziej zbliżone do fast fooda, w Polsce jest burżujskim daniem, jedzonym fudufafa, a smakuje okropnie. Ryba drugiej świeżości istnieje.
* w Japonii nawet książki pakuje się do czarnych reklamówek, żeby chronić prywatny wybór, a w Polsce? Zestaw biustonoszy ląduje bez namysłu w przezroczystej reklamówce :>

13 października 2011

chiński misz masz III

Tyle złego napisałam o pociągach, teraz może coś dobrego. Po pierwsze ceny: Średni dystans między lokacjami wynosił 600km, cena za miejsce stojące jakieś 40 zeta. Biorąc pod uwagę, że to jest cena za miejsce siedzące, jeśli się wie jak je dostać, to bilety wychodzą całkiem tanio. A jak jest szczyt sezonu to niestety za takie ceny płaci się brakiem wygód ;)Po drugie, Chińczycy wiedzą, że jest ich dużo i w związku z tym podstawiają tyle wagonów, ile się da. Średnio około dwudziestu. Oj, jak zobaczyłam po raz pierwszy chiński pociąg... Jak podjechał, tak nie mógł się skończyć :P Czasem trzeba było tuptać kilka minut do właściwego wagonu.

Porada na przyszłość: nie wybierajcie pociągów bezklasowych ;) Pociąg z Pingyao do Xi'anu kosztował nas 16zł. Trochę zdziwiło nas to, że ten sam dystans do Pingayo kosztował dwa razy tyle, ale idealnie pasowała nam godzina, więc specjalnie się nie zastanawialiśmy. Dopóki nie podjechał horror z wentylatorami i zrozumieliśmy dokładnie, co znaczy brak literki przed numerem połączenia :P

***

Chińczycy jedzą. I to jedzą mnóstwo i wszędzie. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam ludzi z siatkami pełnymi jedzenia, idących do pociągu, myślałam, że to siatka dla całej rodziny. Dopóki nie stwierdziłam, że KAŻDY taką niesie o.O Średnio na jedną osobę przypadały dwie zupki chińskie, jakieś snacki typu orzeszki i ze 2 litry wody O.O Nieważne, czy dorosłego czy dziecko. Dodam, że pociąg odjeżdżał najczęściej w okolicach 21 i był na miejscu koło 6. My z Filipem zadowalaliśmy się kolacją przed odjazdem i śniadaniem rano ;)
Taki sowity prowiant dotyczy nie tylko pociągu. Również przy wyjściu w góry Chińczycy byli zaopatrzeni w zupki, zielone herbaty i snacki. Nawet jeśli większość z nich wyjeżdżała na szczyt kolejką ;]

***

Myślałam, że to Koreańczycy jedzą najwięcej zupek chińskich (uwaga, w Azji najpopularniejsza postać to duży papierowy kubek z makaronem do zalewania, nie jak u nas, paczuszki do włożenia do miski) dopóki nie zobaczyłam stosów kubków pietrzących się w dworcowych sklepach, ulicznych straganach, hotelach, no dosłownie wszędzie.
Ponieważ to danie narodowe, trzeba umożliwić rzeszom jego spożywanie. Automaty z wrzątkiem (darmowe!) są na lotniskach, dworcach i oczywiście koniecznie w pociągach!
Ja dopiero od koniec wyjazdu wymyśliłam, że można by ich użyć również to robienia kawy :P

***

W pewnym momencie, widząc po raz kolejny Filipa próbującego się wcisnąć do autobusu (nie mógł się wyprostować i musiał stać ze skrzywioną szyją - od razu stał się oczywiście atrakcją dla miejscowych ;] ), stwierdziłam, że przy wyrabianiu wizy do Azji (a zwłaszcza Chin, tutaj problem rzucił mi się w oczy wyjątkowo) powinno się podawać swoje wymiary :> Wnioski za dużych powinny być odrzucane lub powinni podpisać jakąś klauzulę, że nie będą protestować, że środki transportu, siedzenia, czy inna przestrzeń publiczna są dla nich za małe ;]

***

Jedna z ciekawszych osobliwości Chin: sklepy są tu pogrupowane. Niezależnie od popytu na dane usługi, jeśli znaleźliśmy jeden sklep, było pewne, że kilkanaście metrów dalej będzie kolejny. I dotyczy to zarówno warsztatów samochodowych, hurtowni orzeszków (w tych przypadkach ciągnęły się jeden koło drugiego, wzdłuż całej ulicy), jak i sklepów agd, fryzjerów, sklepów muzycznych, z grami, z przyrządami do kaligrafii, kantorów oraz burdeli. Nawet węższe specjalizacje typu sklep ze sprzętem do golfa, czy wędkarski też zawsze chodziły przynajmniej parami.

***

Podróż chińskim pksem męczy chyba bardziej niż pociągiem... Haha, już widzę jakie horrory sobie wyobrażacie :P A owszem, jest wygodniej, bo busy kursują często i nie ma problemów z miejscówkami. ALE program rozrywkowy, jaki jest fundowany pasażerom... Najczęściej jest to kompilacja kabaretów, puszczona na cały regulator... Poziom gagów jest mocno klozetowy, miałam wrażenie, że cały komizm opiera się na jak najgłośniejszym darciu mordy, bo inaczej się tego nie da nazwać. Chwilą wytchnienia od tego jazgotu jest tyrada przewodnika, wygłoszona szczekającym chińskim, również na cały regulator. Oczywiście Chińczycy czują się w tym hałasie znakomicie, nie przejawiali ani cienia zmęczenia decybelami, wręcz przeciwnie dokładali jeszcze trochę od siebie, gadając nieprzerwanie z innymi.
Zanotować: artykuł pierwszej potrzeby w Chinach: stopery

***

Zabawne incydenty w pociągach. W wagonach jednego z pociągów były porozwieszane wielkie czerwone banery. Co kilka metrów coś krzyczało żółtymi znakami na pasażerów. W naszym wagonie ich nie było, nie wiedzieć czemu, dzięki czemu mieliśmy przez jakiś czas zabawę, dumając co może być ich treścią. Ich dostojność oraz fakt, że Partia obchodzi właśnie 90. rocznicę założenia, skłoniły nas ku przypuszczeniu, że sławią potęgę partii i systemu. Ale nie XD Przy okazji wizyty w łazience przyjrzałam się im z bliska i okazało się, że to jedynie element kampanii społecznej, uczącej Chińczyków kultury XDXDXD Może i hasła były patetyczne, czego bym się spodziewała, ale mój poziom chińskiego jest za niski, żeby to stwierdzić. Na pewno natomiast chodziło o to, żeby nie rozmawiać przez komórkę, nie przeszkadzać współpasażerom, nie śmiecić itd.

5 października 2011

pranie

edit: przenoszę posta z wcześniej, bo większość ludzi go nie zauważyła, przyzwyczajona do ostatniej niskiej częstotliwości ;)
Jutro kolejna część Chin, mam nadzieję.

Zapomniałam o jeszcze jednym bardzo interesującym odkryciu. Pralki w akademiku używały jedynie zimnej wody, ale byłam pewna, że wynika to z oszczędności kierownictwa. Otóż nie! WSZYSTKIE pralki w Japonii piorą w zimnej wodzie. Próżno szukać na opakowaniach proszku informacji o temperaturze wody, reklamy również opierają się głównie na przekonywaniu o zapachu, a nie jak u nas, że nawet w niskiej temperaturze, wypiorą wszystko bez śladu.
Jedyny wniosek jaki można z takiego stanu rzeczy wyciągnąć jest taki, że Japończycy się nie brudzą. Co najwyżej mogą przesiąknąć jakimś zapachem izakayi, bo przecież o wydzielaniu samemu brzydkich zapachów nie może być mowy! A jeśli już, jakimś cudem, plama na ubraniu się pojawi, to pozostaje tylko je wyrzucić, innego wyjścia nie widzę.

Przez trzy dni pobytu u znajomej Japonki zaobserwowałam jeszcze jedną osobliwość: ręczniki pierze się tu po jednym użyciu. Po prysznicu czy kąpieli odwiesza się je na szafeczkę i rano wyciąga nowy. Hmm, pewnie w domach z babcią czy niepracującą żoną, które mają czas robić codziennie pranie, taki system się sprawdza...

4 października 2011

moda retro!

Kochana Europa może i ma swoje wady, ale z pewnością jest lepiej ubrana od Nihonii. Idę ja dziś do galerii, a tam wreszcie brak worowatych szarawych sukienek, za to najwyraźniej kolorem kolekcji jesienno-zimowej jest... pomarańczowy! ^___^

A w Cache cache ciuchy są wręcz i-de-al-ne.



Moje ulubione kolory, krój i wzory. Kupiłabym przynajmniej ze cztery, ale co z tego skoro biedna jestem? :/
Więcej tutaj

27 września 2011

chiński misz masz II

Kierowcy autobusów w Chinach preferują styl nieformalny. Tshirty, klapki, bluzy to standardowy uniform ;] Nie mogłam się długo przyzwyczaić do tego wrażenia, że to jakiś przypadkowy pasażer wskoczył za kierownicę i jeździ po mieście :P
A, kobiet-kierowców jest równie dużo jak panów, jak nie więcej ;)

***

Co miasto i rodzaj autobusu to inny sposób płacenia za bilet. Czasem przy kierowcy z przodu jest pudełko, do którego wrzuca się jednego (najczęściej) lub dwa yuany (40-80gr); czasem wchodzi się do środka i mówi konduktorce-bileterce gdzie się chce jechać i ona nalicza należność.

***

Najdziwniejszy bilet: metro w Nankinie. Tam nie było jak wszędzie plastikowych kart tylko żetony, które wrzucało się jak do skarbonki XD

***

W autobusach nie ma oświetlenia. W sensie w środku. Po zmroku jeździ się w mroku ;) W sumie jak się zastanowić, to po co niby światło w środku. Zazwyczaj jest taki tłok i tak trzęsie, że czytać się nie da, a zamiast na współpasażerów lepiej gapić się na zewnątrz :P

***

Najdziwniejszy incydent w autobusie: Nanjing. Kierowca kazał wszystkim wysiadać, kiedy autobus za długo stał w korku ;) To chyba było tuż przed ostatnim przystankiem, więc w sumie dość logicznie zadziałał.

Incydent, który sprawił najwięcej kłopotów: Xi'an. Drzwi zamknęły mi się przed nosem i nie zdążyłam wysiąść, przez co rozdzieliliśmy się z Filipem i to akurat w czasie jedynej burzy w czasie całego pobytu.

***

"Przystanek" to raczej miejsce, gdzie stoi kilka tablic, przed którymi zatrzymują się różne autobusy. W sensie przy jednej tablicy trzy autobusy, przy innej cztery itd. I takich tablic potrafi być od trzech do dziesięciu. Oczywiście nikt nie wpadnie na pomysł, żeby na obu końcach umieścić jakąś zbiorczą informację, skąd odjeżdża jaki autobus.
Dodatkowo, w odległości standardowej dla dwóch przystanków w Polsce czy Japonii, jest kolejny "przystanek", ale dla zupełnie innych autobusów!!! Oj, czasem naprawdę trzeba było się odreptać, żeby znaleźć autobus... W kategorii nieprzyjaznego interfejsu przoduje bezsprzecznie Xi'an. Raz w poszukiwaniu autobusu przeszliśmy dobre 300m w każdą stronę skrzyżowania...
A, żeby tego było mało, niektóre autobusy kursują tylko do 19:30...

***

Hong-Kong. Wspaniałe miasto. Ludzie kulturalni, nie wrzeszczą i do tego większość mówi wspaniałym angielskim. Nawet dziaduś w sklepie na przedmieściach.

Ja byłam pod wielkim wrażeniem autobusów, które wjeżdżały z łatwością po stromych, wąskich i krętych uliczkach na wzgórza o.O Dodam, że autobusy były piętrowe. Brawa dla kierowców.
Sporym zaskoczeniem było to, że w HK, który w końcu był pod sporymi wpływami brytyjskimi, jak nigdzie indziej w mainlandzie, da się wyraźnie poczuć Chiny! Ciężko mi to wytłumaczyć, ale wreszcie miałam poczucie takiej tradycyjnej atmosfery miasta. I to mimo otaczających mnie wieżowców. Może wynika to z tego, że w mainlandzie na gwałt się wszystko burzy, buduje i modernizuje, a HK zachowuje swój klimat...?
Bardzo żałowałam, że niespecjalnie było tam co robić w ciągu dnia (chyba, że lubi się shopping - o, to wtedy można siedzieć i tydzień, podobno), bo w nocy robił się naprawdę piękny. Mogłabym ze dwa wieczory pod rząd tylko jeździć tramwajem z jednego końca wyspy na drugi...

Z ciekawych przygód: parę razy zaczepili nas ludzie przeprowadzający jakąś ankietę. Ale za każdym razem dialog wyglądał tak:
- Skąd jesteście?
- Z Polski.
- Aha, dziękuję.
Koniec ankiety XD Zapewne Niemców czy Amerykanów pytali o coś więcej niż tylko kraj pochodzenia ;]

W Makau rikszarz chciał od nas 150$ (65PLN) od osoby (sic!) za przejażdżkę do centrum. Jak go ofuknęliśmy to obniżył cenę do 150$ za dwie osoby. Na drzewo. Autobus kosztował 2,3$. Zaoferowaliśmy mu 25$, ale tym razem to on nas ofuknął. Nie chce się pracować za byle jaką kasę... Pewnie, gość przewiezie jakiegoś helmuta nawet raz na dwa dni i już ma za co żyć przez tydzień.

Hong Kong był wspaniały, ale jego klima mnie niemal zabiła. Gdziekolwiek nie poszłam wiała na mnie zimnym powietrzem 17C i nie było gdzie przed nią uciec. Zgodnie z moimi prognozami, przeziębiłam się porządnie, i przez kolejne trzy dni kurowałam zatoki, nie mogąc się w spokoju radować pięknymi widokami Yangshuo. Z drugiej strony przytępił mi się mocno słuch, więc nie irytowały mnie klaksony i naganiacze ;] :P

***

Nie wiem o co chodzi, ale wiele kobiet chodzi po ulicach, trzymając się za ręce. Jeszcze rozumiem babcie z wnuczką, ale kobiety w okolicach 35-35...?

25 września 2011

chiński misz masz I

Po dwóch postach dedykowanych jednemu tematowi, teraz trochę (pewnie rozbitych na kilka postów) różnorodnych spostrzeżeń, na podstawie moich notatek, sporządzanych w ciągu podróży.

Polecam bardzo linie Eastern China - żadnych problemów z bagażem (czego nie mogę powiedzieć o Hainan Airlines - zatrzymali mi zapalniczkę w bagażu do LUKU) i znakomite jedzenie. Nie mówiąc o całkiem przyzwoitej kawie, nieczęsto się to zdarza.

***

Lotnisko w Szanghaju i pierwszy szok kulturowy (oczywiście w porównaniu z Japonią, zdążyłam już nieco zapomnieć jak wygląda Polska, o czym zapewne świadczy moja pogłębiająca się tęsknota za ojczyzną). Facet w kantorze na mnie nakrzyczał! Na mnie! Okyaku-samę! Potwarz! Bo przepraszam bardzo, nie zrozumiałam od razu jego chińskiego akcentu.
O horrendalnej prowizji 20PLN za wymianę nie wspomnę.

***

Maglev. Przejechałam się, bo tata mnie ofuknął, że nie skorzystałam rok temu. Fajnie było, ale jak przy shinkansenie, specjalnie się prędkości nie czuje. Choć na pewno nic nie stuka, ani nie buja. Co najwyżej, pociąg się dość mocno nachyla, ale to akurat jest fajne^^ No i jest całkiem cichy.

***

Trąbienie!!! Matko, mgliście pamiętałam, że jest i dużo, ale rzeczywistość dała mi w d. Słuchajcie, nie macie pojęcia, jaka kakofonia panuje na chińskich ulicach. Trąbi się tu z okazji każdej okazji. Jak ktoś nam zajedzie drogę, żeby dać znać pieszemu że się zbliża (nawet jak odbywa się to w ciemnej pustej uliczce i nie ma szans, żeby nie zauważyć świateł), ot tak, dla animuszu przy ruszaniu z miejsca, żeby pozdrowić innych (innego wyjaśnienia nie znalazłam dla takiego totalnie randomowego trąbienia między kierowcami), lub też podziękować za uprzejmość.
Koszmar, KOSZMAR... 15 minut spaceru chińskimi ulicami i człowiek ma serdecznie dość. Co oni, myślą, że ich nie słyszę na prostej drodze?! A jakby nawet coś się działo na skrzyżowaniu, czy bardziej zatłoczonym miejscu to i tak nie ma szans usłyszeć, kto trąbi, a nawet jeśli, to i tak się go zignoruje skoro trąbią wszyscy, bez specjalnego powodu.

***

Chiny to kraj smażenia. Świadczą o tym chociażby 5l butle sprzedawane wszędzie, np. w kombini.

***

Zachowanie w metrze... Oj, przeżyłam niewąski szok, kiedy pierszego dnia musiałam się przemieścić do mojej host w godzinach szczytu. Tłumy, ogromne tłumy, większe niż możecie sobie wyobrazić... Nie pozostaje nic innego tylko płynąć z resztą i nie dać się zadeptać.
Zachowanie ludzi mnie zdumiewało. Drzwi specjalnie otwierały się jakieś 15 minut po zatrzymaniu pociągu, ale ludzie i tak zaczynali się pchać zanim jeszcze dojechali na stację. Wsiadający również nie pozwalali ludziom wysiąść tylko pchali się do środka tuż po otwarciu drzwi.
Toż to sprzeczne z wszelką logiką... Już rozumiem, że można chcieć utrudniać życie innym, ale samemu sobie...?
Tu muszę oddać sprawiedliwość Pekińczykom. Pamiętałam, że ich zachowanie było absolutnie nie do przyjęcia i barbarzyńskie, ale okazało się, że jest zupełnie inaczej! Ludzie w większości czekali aż inni wysiądą, przepuszczali innych, nawet ustępowali miejsca starszym czy matkom z dziećmi. Nie chce mi się wierzyć, że źle pamiętam... Chyba zrobili im przez ten rok jakieś pranie mózgu...
Natomiast widziałam niejednokrotnie w całym kraju ludzi palących w metrze. W Japonii nie do pomyślenia.

***

Toalety. Och, tu jest o czym opowiadać, ale postaram się krótko, bo temat nie należy do najprzyjemniejszych. Chińskie toalety to w przerażającej większości jeden wielki syf. A nawet w poważnych instytucjach typu muzea narodowe nieobecność papieru to norma. W mniej poważnych miejscach toaleta to najczęściej rynna w podłodze łącząca kilka kabin. A nawet w toaletach z kabinami nierzadko można zastać pozostałości po wcześniejszych użytkownikach...
W Chinach, podobnie jak w Korei, użytego papieru nie spuszcza się z wodą tylko wrzuca do kosza stojącego obok. Jak przekonywały mnie ogłoszenia w większości hosteli, spuszczenie papieru powoduje zatkanie się instalacji.

***

Bardzo wielu starszych Chińczyków chodzi po ulicy klaszcząc. To podobno coś w rodzaju akupunktury...? Klaszcząc stymuluje się punkty w dłoniach, które oddziałują pozytywnie na ogólny stan zdrowia. Ta sama chińska medycyna radzi chodzić tyłem lub też w ogóle czołgać się po chodniku.
No cóż, fakt jest faktem, że niektórzy dożywają setki... Choć osobiście myślę, że to kwestia herbaty ;)

***

600ml kosztuje średnio 1.5-2zeta. Piwo jest raczej słodkawe i cienkawe, ale w gorący dzień smakuje znakomicie :P
Magnum kosztuje 1,2-2zł o.O

***

Komunikacja publiczna jest wyjątkowo tania. Bilet na autobus kosztuje 40gr za zwykły, 80gr za klimatyzowany. Pksy do 60km kosztują jakieś 5 zeta.
Pociągi również, mimo ich licznych wad, są dość tanie. Najdroższy bilet jaki kupiłam (kuszetka, 1600km) kosztował 200zł. Zwłaszcza w porównaniu z Japonią jest to wręcz śmiesznie tanio. Tutaj musiałabym zapłacić pewnie z 5 razy tyle.

***

W Chinach czułam się dość bezpiecznie. Oprócz oczywistych sytuacji, kiedy próbowano mnie oskubać, lub na coś naciągnąć, podczas spaceru nawet niezbyt luksusowymi dzielnicami, nikt mnie nie zaczepiał.
kiedy raz siedziałam z plecakiem po całym dniu chodzenia i sączyłam piwko dla ochłody podeszła do mnie grupka lokalnych bysiów. Przyjaźnie zagadali, po czym zaczęli sobie po kolei robić ze mną zdjęcia XD Wyobrażacie sobie taką sytuację z blokersami? ;]

***

Jakąż miłą odmianą po Japonii była możliwość wyrzucenia śmieci zawsze i wszędzie! Kosze jak w Polsce rozstawione były co kilkadziesiąt metrów, a do tego mnóstwo babć i dziadków zabierała ode mnie butelki. Bardzo często kończyłam nawet herbatę przy nich ;) Ach, brakuje mi tych dziaduszków w Japonii, tutaj nierzadko muszę tachać butelki z powrotem do domu, a w Chinach tak się cieszyli jak je dostawali ;) Ultimate recycling, czyż nie? ^^
Kosze na śmieci są także w większości autobusów! Przy kierowcy lub środkowym wyjściu ;)

Czasem jednak nadgorliwość sprzątaczek jest zbyt daleko posunięta. Raz zabrała nam w pociągu ledwo napoczęte pudełko ciasteczek, które odłożyliśmy na tackę przed nami. Zanim zdążyliśmy zareagować, zniknęło już w przepastnym worku...

21 września 2011

japońskie lato

Pewnie ostatnie kilka spostrzeżeń...

Mimo że jest już za połową września, najważniejszą rzeczą, o jakiej nie można zapominać przy wyjściu z domu jest... ręcznik. Bo wciąż jest gorąco i wilgotno i po pięciu minutach człowiek jest oblepiony maziastym powietrzem. A jak się zmoczy ręcznik zimną wodą to łoho, jak przyjemniej się chodzi po mieście ^^ I mam to gdzieś, że oprócz mnie taki zwyczaj mają Japończycy +40. Nie zamierzam zdychać w imię Mody.

***

Robale. Komarów już prawie nie ma, za to objawiły się japońskie karaluchy. Bleh, jakie to okropne stworzenia. 3-4cm owad łażący po korytarzu potrafi nieźle przerazić jak się wraca z imprezy nad ranem, a co dopiero jak niespodziewanie pojawi się w pokoju! Ostatnio zaciupałam jednego, kiedy siedziałam w mieszkaniu koleżanki, zajmując się jej kotem, i w spokoju zabijając zombiaki. Ale jak nagle z balkonu na tatami wylazło coś to jak się nie rzuciłam grzmocić to bronią do wii. Okazała się równie skuteczna w realu :P
Brrr... Japońskie owady to jakieś mutanty... Wielkie i przerażające.

***

Tajfuny. Wciąż są. I to nie takie przyjemne, przynoszące suche powietrze, jak w lipcu. Tylko zimne, mokre i wietrzne. Jeden przetrzymywał mnie w Fukuoce przez trzy dni. Nie mogłam popłynąć promem do mojej znajomej, bo były wstrzymane.
Ech, jesień idzie. W sklepach pojawiły się edycje limitowane napojów z momiji na etykietach. Wpędziło mnie to w jesienną melancholię, w połączeniu z pogodą. Mam nadzieję, że jak tajfun przejdzie to zrobi się znów polskie lato.

18 września 2011

chińskie piekiełko: pociągi cd.

Akt III: Południe-Północ

Kiedy tylko dotarliśmy do Guilin/Yangshuo wiedzieliśmy, że podstawą naszego spokojnego pobytu będzie zabukowanie biletów do Xi'anu zawczasu. Zdecydowaliśmy się to załatwić poprzez nasz hostel, ponieważ dziennie kursował jedynie jeden pociąg - nie było szans, żeby kupić je samemu. Okazało się, że chcieliśmy je zamówić za wcześnie, da się dopiero jutro, na 4 dni przed naszym planowanym wyjazdem. Byłam więc w recepcji rano. Znowu za wcześnie, sprzedaż jest od 11. Parę minut po 11 dowiedziałam się jednak, że biletów nie ma. Żadnych. Poza stojącymi, oczywiście. Ale podróż do Xi'anu miała trwać 22h - tego już byśmy na stojąco cali i zdrowi nie przetrwali.
Stwierdziłam, że nie ma co próbować przez hostel następnego dnia, sytuacja się powtórzy. Całe szczęście mieliśmy numer do gościa z informacji turystycznej w Guilin, który wyglądał na wystarczająco cwanego, żeby poradzić sobie lepiej niż Chineczka z recepcji.
David obiecał, że bilety załatwi, ale nie jest w stanie powiedzieć na pewno, na kiedy będą. Postara się na dzień, który wybraliśmy. Musieliśmy się przenieść więc z uroczego Yangshuo do brudnego i nudnego Guilin, żeby tam czekać na sygnał. David zwodził nas co chwilę, kazał dzwonić wieczorem, potem rano, obiecywał, że już zaraz będzie miał bilety, po czym okazywało się, że jednak nie. W rezultacie spędziłam w tym okropnym Guilinie dwa dni ekstra...
Ale w końcu się udało ^o^ David zadzwonił rano z informacją, że ma bilety na wieczór. Ja nie wiem jak to działa, przechodzą może przez niego jakieś zwroty rezerwacji...?
W pociągu wzięli od nas bilety i wymienili je na karty pokładowe z numerem kuszetki. Podejrzewam, że ponieważ to pociąg nocny to konduktor patrzy gdzie kto ma wysiąść i ewentualnie budzi pasażera przed stacją. Choć nie wiem, czy mój optymizm jeśli chodzi o poziom chińskich usług nie jest zbyt daleko posunięty...
Oprócz nas, spała jeszcze w pomieszczeniu dwójka Chińczyków, która przez odjazdem musiała okazać czerwone książeczki. Na dowód osobisty to nie wyglądało, raczej na książeczkę partyjną. Podejrzewam, że lud na soft sleeperach nie podróżuje...


Akt IV: A może by tak autokarem...?

W Luoyangu zdecydowaliśmy się spróbować szczęścia z autobusami. Udałam się do kas na dworcu, z którego jechaliśmy do nieszczęsnego klasztoru Shaolin. Oczywiście pani nie zrozumiała, do jakiego miasta chcę jechać, dopiero jak napisałam znaki to usłyszałam przewidywalne meiyou. Ale pani obok pokazywała ręką "gdzieś tam". Poszłam więc w tamtą stronę i był tam kolejny dworzec o.O Podeszłam do pierwszej kasy, pokazałam pani karteczkę i również nic z tego. Ale wszyscy Chińczycy przede mną słyszeli to samo, a pani zamknęła zaraz okienko, więc stwierdziłam, że może sprzedaje tylko bilety "na zaraz". Weszłam do dworca, tam była jeszcze inna kasa, ale też meiyou.
Na szczęście udało się kupić bilet na pociąg. Oczywiście stojący ;)


Akt V: Przewóz bydła

Pociąg z Pingyao do Xi'anu miał być moim ostatnim, bo na resztę trasy miałam zarezerwowane loty. Na dworcu zastaliśmy kolejkę na przynajmniej godzinę stania, ale nie daliśmy się onieśmielić i wyczailiśmy inne okienko z boku. Filip udał się tam i udało mu się kupić bilety w 10 minut i to, łola boga, siedzące z miejscówką!!! Nie, to nie mogła być prawda.
O północy pojawiliśmy się na dworcu, który, w przeciwieństwie do wszystkich wcześniejszych, był pusty! Ach, jakie mieliśmy wizje tej nareszcie wygodnej i komfortowej jazdy na siedzeniu. Hahaha, och jacy naiwni byliśmy. Kiedy zobaczyliśmy wnętrze naszego pociągu przez jakiś czas nie byliśmy w stanie wykrztusić słowa. Słuchajcie, ja podróżowałam zatłoczonymi pociągami osobowymi. Raz zdarzyło mi się jechać do Krakowa na sylwestra, kiedy nie byłam się w stanie ruszyć przez całą drogę. Ale pociągi chińskie to inna rzeczywistość. Bo to, że ludzie byli stłoczeni na przejściu i na siedzeniach to w miarę normalne, ale ludzie śpiący na gazetach między siedzeniami, dziwaczne pakunki przypominające kołdry poupychane gdzieś na głowami, wszechobecny syf (o, o tym nie pisałam, Chińczycy rzucają łupki z orzechów i inne rzeczy pod siebie, raz, dwa razy w nocy przechodzi konduktorka i zamiata to, zostawiając brudną smugę na podłodze, a i tak nie brakuje chętnych do siadania na niej) i rząd wentylatorów obracających się na suficie, to już było troszkę za dużo i spowodowało niewielki szok. Zwłaszcza te wentylatory... One były naprawdę straszne i nadawały całemu wagonowi jeszcze bardziej upiorny wygląd.
Staliśmy tak więc w przejściu między wagonami, patrząc na to wszystko, nie wierząc własnym oczom, a po chwili zaczęliśmy się zastanawiać, czy my NA PEWNO mamy te miejsca siedzące... Całe szczęście dzieliły nas od nich tylko trzy metry, więc zostawiłam Filipa z bagażami i zaczęłam się przepychać przez ludzi i pakunki. Pokazałam ze straszną miną nasze bilety i siedzący na naszych miejscach Chińczycy ze skrzywionymi minami, ale się podnieśli. Alleluja!
Przenoszenie plecaków, upychanie ich w jakimkolwiek wolnym miejscu, instalowanie się na siedzeniach zajęło nam dobre 15 minut (nie żartuję! może nawet więcej...), przez kolejne 3 godziny byliśmy przygnieceni 18 kilowym plecakiem Filipa i właściwie nie mogłam się ruszyć, ale siedzieliśmy... Całe szczęście, bo oczywiście w alejce toczyło się życie jak zwykle. Stwierdziliśmy, że chociaż wózki sobie pewnie odpuścili w takich warunkach. A skąd...!!! Myślę, że do końca życia nie zapomnę tego upiornego wagonu, spartańskich warunków i wentylatorów jak z horroru.

Mogę śmiało powiedzieć, że najgorsze polskie pociągi są mi niestraszne.

16 września 2011

wyprowadzka

Zanim będę kontynuować opis chińskiego horroru, przerywnik w postaci zachwytów nad wygodą życia w Japonii.

Nie wiedzieć kiedy, niezauważalnie otoczyło mnie tak dużo rzeczy, że musiałam wysłać paczkę. W tym celu udałam się do pobliskiego supermarketu, żeby wziąć z niego karton (kartony są ułożone koło kas, posortowane wg wielkości). Niestety, wszystkie dostępne były za małe. Zapytałam więc czy nie ma gdzieś większych. Kasjer skierował mnie do na tyły sklepu, jednak nie zobaczyłam tam żadnych kartonów. W 15 sekund pojawił się jednak strażnik. I nie zaczął na mnie krzyczeć, że się pałętam bez pozwolenia (czego podświadomie się spodziewałam) tylko upewnił się, że to ja chcę karton i otworzył mi jeden z magazynów. Karton znalazłam, pozostało go wysłać.
Czyli najtrudniejsza część operacji. Całe szczęście wiedziałam, że w akademiku można pożyczyć wózek i przewieść na nim paczki. Oczywiście wózek jest schowany, a nikt się nie kwapi, żeby o nim poinformować. Ludzie, którzy wracali po jednym semestrze o nim nie wiedzieli i musieli się nieźle gimnastykować (najlepszym pomysłem było chyba "pożyczenie" wózka z supermarketu ;D ). Umówiłam się na odbiór wózka, ale całe szczęście dowiedziałam się o wprost fenomenalnej usłudze poczty japońskiej. Otóż można zamówić wysyłkę paczek Z DOMU. I tak zrobiłam. Umówiłam się na konkretną godzinę, pan zapytał mnie przez telefon dokąd chcę paczkę wysłać, jaką drogą itp. także pracownik przyjechał z dokładnymi informacjami na temat działania poczty polskiej (ograniczeniami wagi (co jest bardzo ważne, bo poczta japońska wysyła paczki do 30kg, ale w Polsce przyjmują tylko do 20kg), okresem ważności awizo itd.), wagą i bloczkami nadania. Sprawnie wszystko zważył, okleił, upewnił się, czy nie ma w środku niedozwolonych materiałów, wydrukował mi paragon, po czym zniósł obie paczki na dół do samochodu.
I to wszystko ZA DARMO.
Jak sobie pomyślę o tych wszystkich ludziach, którzy tachali z wózkiem czy bez kilka paczek 20kilogramowych... Doprawdy nie rozumiem, czemu przy okazji wyprowadzki dostaliśmy dokładne wytyczne co mamy robić, a nikt się nie pofatygował, żeby podzielić się taką istotną informacją...
Anyway, będę tęsknić za tą wygodą i jakością usług.

6 września 2011

chińskie piekiełko: pociągi

Relację z mojej miesięcznej wyprawy rozpocznę od przedstawienia Wam najupiorniejszego aspektu Chin: mordęgi z pociągami. Nawet wszyscy naganiacze i naciągacze razem wzięci nie mogą się równać z kupowaniem biletu oraz podróżowaniem kilkanaście godzin na miejscu stojącym.

Mając w pamięci opowieści Eri o trudnościach w nabyciu biletów, zapytałam tutejszych Chinek czy to faktycznie taki duży problem. Odpowiedź była pocieszająca: owszem, są problemy, ale tylko w czasie swiąt państwowych, Nowego Roku i we wrześniu, kiedy studenci wracają z wakacji. Poza tym nie powinno być problemów, jeśli tylko pójdę kupić bilet kilka dni wcześniej.

Akt I Cywilizacja
Pierwszą walkę stoczyłam na dworcu w Szanghaju. Sporym problemem okazało się znalezienie okienka z biletami... Chińczycy w większości kupują bilety w automatach, ale do tego potrzebna jest specjalna imienna karta (państwo musi wszak wiedzieć dokąd podróżujesz). Wędrowałam więc w tę i we w tę (a dworzec jest ogromy, jest powierzchnia do dreptania...) dopóki mój wzrok nie padł na... polski paszport w ręku białej turystki ;) Z nadzieją, że rodaczki mają już sprawę ogarniętą zapytałam o kasę. W odpowiedzi dostałam mordercze spojrzenie i wyjaśnienie, że kobieta właśnie po godzinie użerania się z lokalsami znalazła punkt sprzedaży biletów dla obcokrajowców. Zlokalizowany 20 minut drogi od dworca (oczywiście nigdzie nie było żadnego znaku do niego), a w środku kolejka biednych białych, na przynajmniej dwie godziny.
No i zaczęłam pluć sobie w brodę, że posłuchałam mojej host, że bez problemu kupię bilet w dniu wyjazdu do Suzhou... ALE. Całe szczęście przypomniało mi się, że dzień wcześniej widziałam coś w rodzaju kas po drugiej stronie dworca (oczywiście po mojej stronie nie było żadnego znaku). Stwierdziłam, że lepiej spróbować przejść 10 minut przejściami podziemnymi na drugą stronę niż iść prosto do dwugodzinnej kolejki. Na moje szczeście kasy były i bilet do Suzhou udało mi się kupić bez problemu po okazaniu paszportu.
Bilet z Suzhou do Nankinu też kupiłam z marszu na miejscu.
I na tym skończyło się łatwe i przyjemne podróżowanie na miękkim siedzeniu.

Akt II Pociągi nocne
Co znaczy kupowanie biletów w Chinach pojęłam w Guangzhou. Ponad 20 kolejek na 30 osób każda, i wszechobecne meiyou! (nie ma!) wykrzykiwane przez kasjerki. Nie ma biletów na kuszetki, nie ma biletów na soft seata, nie ma biletów na hard seata, na ten pociąg, na inny, na trzeci też nie. Jedyna opcja to miejsca stojące. Nie było wyjścia, choć 13h na stojaka nie brzmiało zachęcająco.
Jedynie Filip, mój towarzysz podróży, zdawał sobie sprawę co nas czeka, ponieważ przeżył już 16h podróż z Hangzhou do HK ;] Za jego radą kupiliśmy więc składane plastikowe stołeczki po 4 złote. Całe szczęście, bo dzięki nim komfort wzrósł o kilkaset procent.
Miejsca stojące sprzedawane są w wagonach hard seat - coś w stylu naszych osobowych tylko z pluszowymi siedzeniami. Na jednej takiej kanapie-siedzeniu ma się zmieścić trzech Chińczyków (na trzy miejsca sprzedawane są bilety), zazwyczaj mieści się ich czterech. Ponieważ ja mam rozmiar chiński, zlitowano się nade mną i wpuszczono mnie na kanapę, dzięki czemu mogłam drzemać podczas podróży. Ponieważ nawet siedząc na stołeczku w przejściu drzemać nie ma szans. W przejściu szerokości polskiego w pośpiechach toczy się bowiem życie, i to wyjątkowo żwawo. Po pierwsze przetaczają się przez nie masy ludzi idących do toalety, automatu z gorącą wodą do chińskich zupek (o tym w innym odcinku), na papierosa itd. A przetaczając się, popychają ciebie, więc spać się nie da. Ale to nie jest najgorsze. Najgorsze są wózki z jedzeniem, dokładnie szerokości przejścia, więc nie ma innego wyjścia, tylko wstać ze stołeczka i je przepuścić. A wózeczków kursuje trzy: z owocami, snackami i ryżem z potrawką. Średnio któryś z nich co 15 minut. Także w miarę spokojnie można zasnąć w takim nocnym pociągu w okolicach 3-4 nad ranem, jak większość ludzi wysiądzie i można się ulokować na kanapie.

A to dopiero wierzchołek góry lodowej pod tytułem Czar chińskich pociągów. Cdn.

29 lipca 2011

終了

Ostatni tydzień upłynął mi bardzo intensywnie pod znakiem jednoczesnego pisania raportów końcowych, imprez pożegnalnych i ostatnich chwil spędzonych z moją znajomą Francuzką. Większość ludzi z anglojęzycznego kursu wyleciała dziś rano, kiedy ja miałam ostatnie zajęcia. Wczoraj była tu ostatnia wspólna impreza, z której zmyłam się dość szybko, bo dzień wcześniej imprezowałam się z Vanessą, a bladym świtem żegnałam ją w drodze na lotnisko, więc przez cały dzień ledwo kontaktowałam i nie mam zielonego pojęcia jakim cudem zdołałam zrobić prezentację na zajęciach. Chyba na autopilocie. I dobrze, że wyszłam, bo podobno wszyscy się na końcu poryczeli i nie mogli uspokoić.
Anyway, dziś miałam ostatnie zajęcia, zostały mi jeszcze dwa raporty do poprawienia, ale zrobię to jutro w godzinę. Akademik opustoszał, smutno się zrobiło :( Całe szczęście wylatuję do Chin we wtorek to nie odczuję tego tak mocno. Tyle że nie będzie mnie w Fuk jak Anya i Karol będą wyjeżdżać, więc ostatni wspólny weekend przed nami.

***

Ze spostrzeżeń ogólnych: czy ktoś mi może wytłumaczyć, dlaczego pomidory i inne warzywa są teraz droższe o jakieś 30-40% niż w zimie???
Wracając do tematu czereśni: tutaj jest taka oferta, że jedzie się samemu zrywać truskawki czy inne owoce, płacąc określoną ilość pieniędzy i można jeść do woli. Wiecie, ile kosztuje taka "przyjemność" za czereśnie? TRZYSTA złotych. Oszaleli.
Próbując sobie jakoś kompensować brak zup z truskawek czy wiśni, piję codziennie mleko bananowe/truskawkowe/melonowe - jakoś da się przebiedować. No i melony są całkiem tanie - połowa za 3 zeta.

***

Mieliśmy tu tajfun tydzień temu. A raczej nie tu, a na sąsiedniej wyspie i bynajmniej nie był to powód do smutku, wręcz przeciwnie. Wiatr ruszył powietrze i zrobiło się SUCHO! ^_____^ Jejku, jejku, jaka wspaniała była pogoda przez 4 dni... Teraz wszystko wróciło do normy i jest parno i upalnie. Ja poza tym że się lepię to czuję się znakomicie, ale wszyscy naokoło zdychają :P

***

Cykady! Słyszało się opowieści od sempajów, że są głośne, spać nie dają i ogólnie są uciążliwe, ale to wszystko prawda... Ja śpię bez klimy przy otwartym balkonie, ale o 8:30 budzi mnie zarówno upał jak i ściana hałasu za oknem. Na kampusie czasem trzeba krzyczeć, żeby się przebić przez ten hałas, serio serio... Tu możecie sobie posłuchać z czym musimy się borykać na co dzień.
Komary! Tutejsze bardzo mnie lubią, bo jak tylko siądziemy gdzieś w parku to wszyscy chilloutują, a ja mam 10 ugryzień w ciągu pięciu minut. I to naprawdę bolesnych i swędzących :/ Ech, w tym miękkim i słodkim kraju chyba tylko natura jest twarda i uciążliwa...

***

Z wiadomości specjalnych: dostałam mega-fantastyczną wiadomość, że ekipa we Wronkach tęskni za mną i czeka na mój powrót! ^______^ Rany, rany, jak to miło, być docenionym za starania. Tym bardziej, że dostałam tu w d. kilka razy i trochę straciłam wiarę... A teraz powrót do Polszy nie jawi się już tak potwornie jak jeszcze tydzień temu :P

21 lipca 2011

Japonia obuwniczo

Dawno nie bylo posta o spostrzezeniach kulturalnych, takie mam wrazenie...

Tak pokrotce:
  • buty sa tu relatywnie tanie - w przecenie kosztuja srednio 2000Y (65PLN), a zdarzaja sie i takie za 1000Y - i calkiem ladne. Nawet w przeliczeniu na zlotowki wychodzi to dosc tanio, a 2000Y dosc latwo jest mi tu wydac. Dosc powiedziec, ze sama nabylam nowe sandaly, choc mam tu swoje polskie klapki i geta. No ale wszyscy tak sie tu rozplywaja nad moimi nogami, ze w koncu sama uwierzylam, ze moze warto by je bardziej pokazac :P A gdybym byla bardziej zainteresowana butami to w ogole moglabym tu tak z marszu kupic ze trzy inne pary.
  • Tym wieksze zdumienie budzi we mnie to, co robia Japonki. Chodzic to one nie umieja nawet w trampkach a mimo to upieraja sie przy obcasach, wielokrotnie o tym wspominalam, ale zeby nie umiec dobrac odpowiedniego rozmiaru??? Wiekszosc dziewczyn nosi tu buty za duze o przynajmniej jeden, a nierzadko i dwa rozmiary o.O W polaczeniu z krzywym czlapaniem, stopa wypadajaca co krok z buta tworzy widok absolutnie tragiczny...
  • Nie wiem, moze ma to zwiazek z tym, ze buty tutaj maja w wiekszosci trzy rozmiary: S, M, L (czasem zdarza sie LL, co ratuje Ole ;)). Ja zazwyczaj mieszcze sie w L, wiec nie mam problemu, ale jest to dla mnie zdumiewajace, zeby laczyc rozmiary ("na oko") 34-35, 36-37, 38-39...
A tak z ciekawostek - kupilam te buty na koturnie i teraz nie moge sie przyzwyczaic do tego, jaka jestem wysoka XD Ostatnio pochylalam sie w sklepie nad sprzedawczynia, bo nie moglam doslyszec co mowi :P Jak Ola funkcjonuje w tym kraju to nie wiem :P

Pojechalam tez na jeden dzien na plaze. Zapomnialam sie pomarowac na rekach (bo ramiona i plecy to obowiazkowo), wiec wygladalam przez olejne dwa dni jak homar, ale teraz mam piekna zlota opalenizne. I co z tego, skoro wszystkie Azjatki przygladaja sie moim rekom z zatroskaniem, przypominajac zebym nie zapomniala kremu do opalania jak bede jechac do Chin. Matko, no normalnie czuje sie jak jakis Murzyn :P

9 lipca 2011

owocowa tragedia

Podobno w Polsce sezon czereśniowy w pełni... Starałam się ignorować "życzliwe" relacje mojej wspaniałej rodziny, która nie może sobie poradzić ze zjadaniem tych wiader pełnych najwspanialszego owocu świata, ale kiedy dziś poszłam na zakupy do warzywniaka, nie wytrzymałam. Oto z półeczki smętnie patrzyły na mnie czeresieńki ułożone oczywiście elegancko i nudno jedna koło drugiej na styropianowej tacce i owinięte bezlitośnie plastikową folią. Kilkanaście sztuk za SIEDEM złotych. Taki smutek już dawno mnie nie ogarnął. Kupiłam sobie na marne pocieszenie trzy brzoskwinie za 5 złotych.
Ciekawa jestem jak będą pakować borówki - pewnie w kubeczki 200ml za 10 zeta...
Ech, i nawet myśl o super tanim sushi mnie nie pociesza - wszak latem jem głównie owoce... Cóż, nie w tym roku.
A o placku wiśniowym nawet nie chcę słyszeć.

Z ciekawostek: zaczęli tu sprzedawać piwo o obniżonej zawartości cukru, a przez to kalorii o 50%. I muszę przyznać, że całkiem dobre jest! Smakoszem nie jestem, więc dla mnie nie ma właściwie różnicy, a mam mniejsze wyrzuty sumienia jak sobie otwieram puszeczkę po rowerowaniu w tym upale :P

A upał jest sążny już od ponad tygodnia. W okolicach 32C w dzień i powodem do radości jest wilgotność poniżej 80%. Najgorsze jest to, że w nocy jest niewiele mniej, w okolicach 27C. Ponieważ jestem przeciwnikiem klimy, śpię jedynie przy otwartym balkonie i nie jestem w stanie wytrzymać dłużej niż do 9. Zakupiłam sobie również słomianą poduszkę i słomianą matę na łóżko, bo dużo mniej grzeją. Czasem jednak na zewnątrz jest tak wilgotno i ciepło, że nawet ja nie wytrzymuję bez klimy. Nie ruszam się też na zewnątrz bez filtra 50. Jednak bliżej zwrotnika słońce jest dużo mocniejsze. Dużo.

Ścigajcie mnie o posta o butach, bo mam kilka ciekawych spostrzeżeń, ale po męczeniu się nad reportami końcowymi nie bardzo chce mi się pisać cokolwiek innego :P

30 czerwca 2011

ze evôl guyz

czyli moje zmagania z francuską mafią lotniczą.


Dwa tygodnie temu zdecydowałam się wreszcie po tygodniu dumania, na wyjazd do Chin w pojedynkę. Po raz ostatni w życiu (a przynajmniej tej młodej części) mam do dyspozycji półtora miesiąca ferii oraz wystarczające finanse, żeby pozwolić sobie na kolejną azjatycką przygodę. I stwierdziłam, że fakt, że nikt nie chce się do mnie przyłączyć to za słaby powód, żeby z tego rezygnować.
Kiedy wreszcie podjęłam decyzję i uzyskałam błogosławieństwo od rodziców przystąpiłam do błyskawicznego opracowywania planu wycieczki w celu ustalenia dat lotów z i do Fukuoki. Okazało się, że najbardziej opłaca mi się kupić loty łączone Fuk-Shanghai+Nanjing-HK oraz Xi'an-Pek-Fuk. Bilet w jedną stronę do Sha kosztuje 220E, bilet łączony 270... Nie wiem jak to działa, ale kto by się zastanawiał, trza korzystać. Wpierw trzeba jednak znaleźć kogoś z kartą kredytową, kto zechce mi kupić bilety. Eri, człowiek z korporacji. Nie ma problemu. Tyle że strona nie obsługuje American Express. Fail, poszukiwania trwają. Niemiec napotkany przed akademikiem zgodził się pomóc, jeśli na jego karcie nie ma wystarczająco dużo kasy to porozmawia ze swoimi rodzicami, albo dziewczyną, na pewno da się sprawę załatwić. Niemcy to też porządni ludzie, jak się okazuje. Zadzwonił też do Francuza z naszej grupy, który zgodził się zapłacić w zamian za jeny. Wybornie. Francuska karta, francuska strona, co może pójść nie tak.

Akt I: govoyages
Zrobiłam rezerwację, podając swój adres w Japonii, cztery loty za 550E.
Następnego dnia czekał na mnie jednak francuski mail - gugl pomógł przetłumaczyć, ale nie chciałam wierzyć w treść. Bertrand potwierdził jednak wiadomość: govoyages nie przyjmie płatności kartą, chcą przelewu bankowego. Ten był niemożliwy z różnych powodów, więc ta strona internetowa odpadała. Francuzi wysłali maila tylko w sprawie pierwszego biletu, ale założyliśmy, że drugiego pewnie nie zaczęli nawet przetwarzać.

Akt II: edreams.
Kolejna międzynarodowa strona, z różnymi wersjami dla poszczególnych krajów. Wybraliśmy francuską, bo bilety były nieco tańsze niż dla wersji międzynarodowej w euro. Rezerwacja się udała, tym razem podaliśmy na wszelki wypadek francuski adres Bertranda, w sumie wyszło 25E więcej, ale co tam. Ledwo Bertrand wyszedł dostałam maila z govoyages w sprawie mojego drugiego lotu! No zgroza. Poinformowali mnie uprzejmie, że drugi lot z Pekinu będzie się musiał odbyć z przesiadką i żebym im dała znać, czy się na to zgadzam. Oczywiście byłam cała w stresie, że jak to, przelew nie poszedł a oni dalej zajmują się moim biletem? A jak przypadkiem będą chcieli jednak wziąć pieniądze z karty?
Piątek rano, kolejny mail. Tym razem z prośbą o wysłanie międzynarodowego faksu z kopią dowodu tożsamości i karty o.O Ile można tych kłód pod nogi? Ale cóż, przynajmniej jest to wykonalne. Poszłam do naszego biura dla studentów międzynarodowych zapytać, gdzie mogę wysłać taki faks. Po cichu liczyłam na to, że pani z japońską uprzejmością zaoferuje mi wysłanie go z biura. Ale nie, skierowała mnie tylko uprzejmie do biura podróży na kampusie. Wysłanie jednej strony kosztowało tam 10zł. Spodziewałam się więcej, ale co za różnica, trzeba robić to się robi. Pani kazała mi wrócić za pół godziny, żeby sprawdzić czy faks doszedł. Wróciłam po półtora godziny, po zajęciach, żeby się dowiedzieć, że nie doszedł, bo linie są przeciążone. Kazałam więc wysłać jeszcze raz. Też się nie udało. Pani poradziła, żeby spróbować wysłać faks z banku. Lekcje kończyłam jednak o 18:30, więc zanim dotarłam do najbliższego banku, ten był już zamknięty. Fail. Stres. Odechciało mi się. Miałam dwie opcje, czekać do poniedziałku i próbować znaleźć bank, gdzie zechcą wysłać faks lub robić kolejną rezerwację przez trzecią z kolei stronę. Zdecydowałam się w końcu na kayak, ponieważ tam podobno nigdy nie robią żadnych problemów (znajomy Amerykanin dał mi również poradę, co zrobić z faksem międzynarodowym - on po prostu poszedł do biura i tam wysłali mu je za darmo. No cóż, najwyraźniej umiejętność mówienia po japońsku to wada i lepiej rżnąć głupa...).

Akt III - kayak
Pierwszy bilet zabukowałam bez problemów, schody zaczęły się przy drugim. Wyszukiwarka nie dała mi możliwości wyboru godziny wylotu z Xi'anu do Pekinu, jak na innych stronach, więc zamiast wygodnej 11 musiałam się zgodzić na 9. Po uzupełnieniu danych wyskoczył błąd - nie mogę zarezerwować tego lotu z nieznanych przyczyn. Przyglądnęłam się bliżej innym oferowanym lotom i okazało się, że nie ma bezpośredniego połączenia Pek-Fuk, muszę lecieć przez Quingdao albo Busan. Oczywiście cena wzrosła. No ale nie mam wyboru. Wybrałam inną opcję i znowu błąd. I tak w kółko macieju. Błąd, inne bilety do wyboru, ceny coraz wyższe. Traciłam już wszelką nadzieję, próbowałam nawet z innymi datami, ale niewiele to dało. No i w końcu ktoś tam na górze się nade mną zlitował i rezerwacja poszła. Nawet dość szybko przyszły do mnie maile z numerami siedzeń, więc wszystko wydawało się wreszcie iść do przodu. Ale bez przesady. Po jakimś czasie przyszedł mail z informacją, że jedna z linii wymagała numeru jakiegoś dowodu tożsamości, więc agencja podała numer karty kredytowej. Jeśli pasażer nie będzie jej miał ze sobą, trzeba zadzwonić na numer amerykański i podać inny numer. Wryłam się więc do znajomego Amerykanina i zadzwoniliśmy ze skajpa.
Całe szczęście, że nie robiłam tego sama, bo osiwiałabym już całkowicie. Zanim system połączył nas z konsultantem należało podać numer telefonu komórkowego. Przy rezerwacji podałam swój japoński, ale system żądał amerykańskiego. Kyle podał więc numer swojej mamy. System oświadczył, że nie ma takiego numeru w bazie, ale całe szczęście połączył nas mimo wszystko. Na połączenie z człowiekiem czekaliśmy 25 minut. Gęgająca pani kazała najpierw podać nasze nazwiska i choć Kyle nie był ani pasażerem, ani nabywcą biletu musiał też podać swoje ze względów bezpieczeństwa o.O Następnie pani zażądała kodu bezpieczeństwa. Jakiego k#%$^a kodu??? O.O Okazało się, że to kod pocztowy nabywcy - całe szczęście byłam już w posiadaniu wszystkich danych Bertranda. Jeszcze parę minut wyjaśniania o co chodzi, mojego rwania włosów z głowy i niemego rzucania przekleństwami w tle (sama bym tego nie załatwiła - Amerykanka nie była nawet w stanie zrozumieć mojego literowania numeru paszportu...) i udało się zmienić numer na paszport. 35 minut. Wreszcie mogłam choć trochę odsapnąć.
Kolejne trzy dni nerwowego oczekiwania, czy przypadkiem wcześniejsze agencje nie zdecydują się jednak na pobranie kasy, oraz czy ostatnia też nie wymyśli może jakiegoś sposobu weryfikacji i hurra, w środę w nocy kasa zniknęła z konta. Summa summarum zapłaciłam 675E, bo dodali jakieś opłaty za operację międzynarodową coś tam coś tam. Nieważne. Najważniejsze, że wreszcie mam bilety.

Teraz czeka mnie jeszcze załatwianie wizy i noclegów. Mam nadzieję, że kami-sama się zlituje i oszczędzi mi kolejnych stresów.

Plan wycieczki:
2/08-5/08 Shanghai
5/08 Suzhou
5-7 Nanjing
8-11 Hong Kong
12-13 Shenzhen
13-14 Guangzhou
15-20 Guilin+Yangshuo
21-22 Zhengzhou
23 Luoyang
24-27 Xi'an
28/08-2/09 Pekin

18 maja 2011

zar tropikow - powialo chlodem

Temperatura wrocila do normalnej (20-25C), wilgotnosc rowniez (35%), natomiast z duzym prawdopodobienstwem czeka mnie zapalenie gardla. Z powodu moich ukochanych Chinczykow, ktorzy chodza dalej w tych samych ubraniach co miesiac temu i najwyrazniej latwiej jest im regulowac temperature ciala przy pomocy klimy nastawianej na zimny podmuch 20C, a najlepiej dwoch takich klim. No i tak sobie siedzimy, ja w tshircie, nie mogac oddychac tym dziwnym sztucznym powietrzem i Chinczycy w kurteczkach, ktorzy nie maja z tym najwidoczniej najmniejszego problemu... grrr... W zwiazku z czym grupka europejska skupila sie w najdalszym kacie sali, Chinczycy na fali zimna, cale szczescie najwyrazniej Koreanczycy sa raczej po naszej stronie, bo dzis Yuin wstala i wylaczyla klime w polowie lekcji ;] Haha, ale mialam satysfakcje widzac te skwaszone miny ;] :P

Mialam rowniez przejscia z moja "ulubiona" nauczycielka, ktora zupelnie nie umie prowadzic zajec i ogolnie wiekszosc z nich to strata czasu. Zazwyczaj lubuje sie w zupelnie niezabawnych anegdotkach, ktore smiesza niestety slit Azjatki, wiec tylko ja to zacheca do kolejnych. Niestety dla niej, na zajeciach z tlumaczen ang-jp jestesmy tylko ja, Ola i Anya ;] Wiec zamiast chichotac, siedzimy tylko z minami "e?";] Skutecznie ja to demotywuje, wiec ostatnio zaczela od gadki jak to teraz goraco zrobilo (akurat tego dnia i poprzedniego wcale nie bylo tak cieplo, przyjechalam na zajecia w dzinsach i bluzie) i przeszla do pytania czy moze wlaczyc klimatyzacje. Na co ja odpowiedzialam, ze nie, nie ma takiej potrzeby, tak jest idealnie (bo bylo) ;] Hahaha, zebyscie widzieli jej zdumiona mine, ze ktos odwazyl sie sprzeciwic XD Zapytala wiec tylko szybko czy okno moze byc na co przystalysmy i zaczela szybko zajecia. Dodam, ze pani nauczycielka, choc bylo tak "strasznie goraco" siedziala w sweterku i blezerku. No to jak? To w koncu jest cieplo czy nie jest? Bo jak mnie jest cieplo to sweter zostawiam na dnie szafy i przychodze w tshircie tudziez w sukience. Doprawdy, nie rozumiem tego dziwnego azjatyckiego syndromu grubych ubran w taki upal...

11 maja 2011

zar tropikow

Trzy dni temu przerzucilam sie nagle ze swetrow na sukienki i tshirty. Obcielam moje dzinsy i zaczelam spac przy otwartym na osciez oknie. W poniedzialek bylo tu 27C i bardzo wysoka wilgotnosc. Wszyscy gajdzini czekali na deszcz, ktory nie przyszedl. Przynajmniej tego dnia, bo jak rozpadal sie nastepnego to nie przestal az do nastepnego poranka. I nie mowie tu o polskiej letniej burzy co to przyjdzie, poleje i pojdzie dalej. Mowie o rzesistym deszczu, o scianie wody, ktora zaslania mi budynek oddalony o 15 metrow i nie znika przez caly okragly dzien.
Mamy tu teraz polski sierpien tyle ze w duzo wilgotniejszym wydaniu. Ja czuje sie znakomicie, inni gajdzini wlaczyli juz klimy na chlodzenie w swoich pokojach. My lepimy sie zaraz po wyjsciu z pokoju, Japonczycy wydaja sie zupelnie nie przejmowac ciepla zawiesina wiszaca w powietrzu.
Poki co jestem zachwycona, poza tym, ze znowu mam szope na glowe i nic z nia nie zrobie, bo jest za wilgotno. Dzis nie bylo nawet jak siasc na laweczkach na zewnatrz, bo wszystkie byly mokre, choc deszcz ustal kilka godzin temu. Mysle ze tak wlasnie jest w tropikalnej dzungli (w zimie :P ). Znajoma Japonka powiedziala mi, ze ten poziom wilgotnosci sie utrzyma, bedzie tylko coraz cieplej... A niedlugo przyjdzie jeszcze pora deszczowa i bedzie lalo non stop przez dwa tygodnie albo i dluzej. Rodzice, przysylajcie szybko ten stroj kapielowy.

W przyszlym tygodniu choc na chwile wyrwe sie z tej parowy - wracamy z Ola na 6 dni do Busanu ^__________^

23 kwietnia 2011

wieloryb, czyli jak się skończy moja ekstrawagancja

Przyszła wiosna i od razu bardziej się chce. Aktywnie więc szukam sobie różnych rozrywek, poniżej zestawienie z ostatniego tygodnia ;)

piątek: bardzo sympatyczny nomihodai z Olą, na tarasie klubu. Zapłaciłyśmy aż 2000Y (normalnie powyżej 1000Y nie płacę), ale drinki były pyszne i bardziej skomplikowane (margarita^^) i mogłyśmy sobie usiąść na tarasie, na piętrze, z dala od hałaśliwej muzyki i spokojnie pogadać. A i noc była ciepła ^^

niedziela: shabu-shabu tabehodai. Shabu-shabu to jedna z tradycyjnych japońskich zup. A raczej nie zup tylko nabe, czyli wrzucania na gotujący się bulion mięsa, warzyw i malutkich pierożków. Smakowało mi średnio, bo na mięso nie miałam ochoty, a bulion był totalnie bez smaku, więc wrzucone na niego warzywa trzeba było maczać w sosie octowym. Dziękuję, wolę sobie zrobić własną sałatkę. Karol i Ola byli za to zachwyceni, bo tyle mięsa za taką cenę da się zjeść w niewielu miejscach.
Wieczorem shooting bar. Po zamówieniu drinka można sobie postrzelać z broni pneumatycznej ^^ 25 strzałów z pistoletu za 300Y (10PLN) - zabawa przednia, tym bardziej, że okazało się, że mam talent i trafiam w sam środek :D

poniedziałek: tabehodai w restauracji włoskiej na przeciwko akademika. Oprócz pizz i spaghetti, cała masa pysznych sałatek i DESERY... Tiramisu, murzynki, fontanna z czekolady... Ledwo się wytoczyłam.

wtorek: tabehodai lodów ^^ Za 500Y mogłyśmy dowoli nakładać sobie gałki lodów SAME (ach, spełniło się moje marzenie dzieciństwa, kiedy to z bólem serca patrzyłam jak piękną gałkę pani sprzedawczyni obciera na końcu o brzeg. Z radością więc nakładałam sobie pełne okrąglutkie gałki ^^). A po drodze jeszcze wizyta w kaitenzushi - teraz mają sezonowe sushi ze szparagami i surową, wędzoną szynką.

środa: zwyczajowo wieczór z dziewczynami w pubie brytyjskim. Cider lub dwa i darmowy deser z okazji Ladies' Day ;)

czwartek: obiad z moim czwartkowym klubem. Brazyliski strogonoff, baranina w sosie musztardowym i pistacjach i inne wspaniałości.

piątek: 7h w salonie gier XD Za 1300Y (40PLN). Przy czym japoński salon gier to paropiętrowy budynek i oprócz zwyczajowych strzelanek, motorów czy flipperów jest jeszcze boisko do koszykówki, tor do odbijania piłek bejsbolowych, dartsy, karaoke, fotele do masażu, kącik internetowy, ba, jest nawet prysznic :D Niezła alternatywa dla hotelu ;]

niedziela: tatar z kangura w australijskiej restauracji. Dość dobry, ale to wciąż mięso, więc oczywiście nie byłam w stanie docenić należycie :P

Mam nadzieję, że ten hulaszczy tryb życia nie odbije się jakoś mocno na mojej wadze :P

21 kwietnia 2011

problemy z angielskim

Powoli zaczynam drugi semestr ;) I w sumie się cieszę, bo zaczynał mnie już męczyć nadmiar wolnego czasu. A jak tylko poszłam na pierwsze zajęcia to kalendarzyk na weekend się zapełnił ^^

Niektórzy z Was są zainteresowani, więc poniżej opisuję jakie przedmioty wybrałam na to półrocze. Czytelnicy niezainteresowani mogą przejść do kolejnego akapitu ;)
- różne rodzaje języka japońskiego: kobiecy, dziecięcy, dialekty, poezja
- tłumaczenia na język angielski
- filmy ;)
- literatura współczesna (obowiązkowo)
- zdawanie relacji z przeczytanej książki (docelowo ma to być jedna z pozycji do magisterki, ale można generalnie przeczytać cokolwiek z szeroko pojętej "kultury". Mam nadzieję, że prowadząca zgodzi się na moją 通勤電車に座る技術 czyli poradnik dla salarymana jak upolować miejsce do siedzenia w zatłoczonym pociągu ;D ).
Dodatkowo musieliśmy wybrać dwa zajęcia z regularnych wykładów na uniwersytecie. Zastanawiałam się chwilę, czy nie pochodzić na językoznawstwo, ale terminologia jest tu za ścisła i czasami mam problemy po polsku, a co dopiero gdybym musiała pisać jakieś raporty po japońsku :/ Tym bardziej, że oni tu mają inne podejście do morfologii choćby.
W związku z czym poszłam w języki obce i dla przypomnienia wzięłam niemiecki (oj, ciężko będzie... ale jak teraz sobie nie odświeżę to już chyba nigdy), koreański (żeby choć menu umieć przeczytać) oraz angielski. I tu dochodzimy do przyczyny powstania niniejszego posta.
Wybrałam kurs dotyczący prezentacji. Ponieważ zdaję sobie doskonale sprawę, że występy publiczne nie wychodzą mi całkowicie i warto byłoby to zmienić. I muszę przyznać, że nieco zirytowały mnie reakcje Angielski? Idziesz na łatwiznę. Większość Azjatów zakłada, że jak się jest z Europy to automatycznie potrafi się mówić po angielsku i jakoś nie może zrozumieć, że może i łatwiej mi się mówi niż po japońsku, ale też wymaga trochę wysiłku. Nie mówiąc o tym, że poprzez wygłaszanie prezentacji po japońsku nic bym się nie nauczyła, bo skupiałabym się tylko na języku. A mówiąc coś prostego po angielsku mogę się skupić na umiejętnościach.
Prowadzący jest bardzo sympatyczny i pozwolił mi na uczestniczenie bez żadnego problemu. Co innego myślała na ten temat japońska biurokracja. Pani w sekretariacie powiedziała tylko Perhaps... You should take a placement test. Uwielbiam jak Japończycy starają się mówić po angielsku uprzejmie, a wychodzi im zupełnie na odwrót.
Mój kurs był oznaczony jako level 2 i nie powinnam mieć poziomu wyższego, bo inaczej nie przyznają mi punktów. Większość kursów na Kyudaju to level 2 i 3, jest raptem jedna 4. Oczywiste więc było, że trzeba będzie oszukiwać i zaniżyć swój poziom.
Egzamin byl koszmarem. Glownie ze wzgledu na swiadomosc jak bardzo trace tam czas. Amerykanski profesor poswiecil najpierw z 5 minut na wyjasnienie wszystkim Azjatom jak maja wypelnic pole imienia i nazwiska. Potem z 10 minut trzeba bylo poczekac az je wypelnia. Wciaz zdumiewa mnie jak bardzo oni nie potrafia sobie radzic w najprostszych zyciowych sytuacjach i nawet dokladne wyjasnienie czasem nie pomaga. Nastepnie trzeba bylo jeszcze wypelnic (o zgrozo) pole z wydzialem i kim sie jest na kyudaju. Hurra, pomyslalam, wreszcie zaczniemy test. O nie, nie. Przeciez trzeba bylo dokladnie omowic jak beda wygladaly cwiczenia ze sluchania. Pierwsza czesc, krotkie zdanie, a potem pytanie do niego; druga czesc - dialog itd. I kolejne 15 minut. Przed zasnieciem powstrzymywal mnie jedynie fakt, ze profesor co chwile grzmial, zeby nie patrzec na kartke, tylko na niego o.O
Zeby nie przedluzac. Test byl masakrycznie latwy. Same pytania czy teksty moze nie tak bardzo, ale pytania... Na wiekszosci testow jest tak, ze dwie odpowiedzi odrzuca sie dosc szybko, a potem zostaja dwie, nad ktorymi trzeba chwile pomyslec. Tutaj trzy odpowiedzi tak bardzo nie mialy sensu, ze trzeba by w ogole nie znac angielskiego, zeby zle odpowiedziec.
Wciaz nie moge pojac tego, jak to mozliwe, ze test wstepny na uniwersytet jest na naprawde wysokim poziomie, przynajmniej CAE, a same zajecia z angielskiego sa w wiekszosci o 4 poziomy zaawansowania nizej.
Mimo ze staralam sie jak moglam i zakreslalam wbrew sobie zle odpowiedzi (no jakze to tak, wszak uwlacza mojej inteligencji zakreslenie tak oczywistej zlej) wyladowalam na poziomie 4... Cale szczescie wykladowca z prezentacji w ogole nie bral pod uwage wyniku, wiec dalej moge sobie spokojnie chodzic na zajecia. A musze przyznac, ze mimo niskiego poziomu samego jezyka, juz daly efekty ^^

15 kwietnia 2011

kampania wyborcza

Niedawno były tutaj wybory do samorządów prefektur. I była to jedna z nielicznych okazji, żeby doświadczyć japońskiego hałasu. I nie było to niestety miłe doświadczenie.
Jak w Polsce kampania polega na obklejaniu miast tysiącami plakatów, tak tutaj na wykrzykiwaniu pozdrowień i imienia kandydata przez megafony krążących po mieście samochodzików. Siedem dni w tygodniu, od samego rana. Nie wiem co o takiej formie promowania kandydatów sądzą Japończycy, ale ja w życiu nie zagłosowałabym na kogoś kto budzi mnie w weekend o 9. I naprawdę, nie wyobrażacie sobie jak irytujące były te "audycje": wykrzykiwane piskliwym, zaangażowanym głosikiem i aż kipiące od uprzejmych, nic nie znaczących zwrotów. Wszyscy w akademiku dostawali białej gorączki.
Kolejną absurdalną formą promocji były grupki ludzi stojących na skrzyżowaniach i machających do przejeżdżających samochodów XD No tragedia ;] A dzień przed wyborami na skrzyżowaniu stali na taborecikach sami kandydaci (tak mniemam, bo zamiast odblaskowych kamizelek byli ubrani w garnitury) i machali rękami ubranymi w białe rękawiczki. No cóż, przynajmniej mogłam sobie osobiście poszydzić z tych $%@#!%&# co mnie budzili z samego rana.

8 kwietnia 2011

Oppas' world

Korea jest brudna, hałaśliwa, zaśmiecona i chaotyczna. Ale żyje. I to jak! :D Ludzie śmieją się na ulicy, podjadają orzeszki w metrze, większość dziewczyn chodzi w tenisówkach, a jeśli gdziekolwiek zbierze się grupa ludzi, obowiązkowo po chwili pojawia się koło nich jakieś smakowite jedzenie i butelki soju.
Po wysztywnionej, klinicznie czystej i poprawnej Japonii początkowo nie mogliśmy się przestawić na to, że podobnie wyglądający ludzie zachowują się diametralnie inaczej, a miasto niby wygląda podobnie, ale panuje w nim zupełnie inna atmosfera, ale szybko pokochaliśmy ten otaczający nas rozrechotany bałagan.
Z Koreą i Japonią jest podobnie jak z Niemcami i Polską. Niby podobne kraje, ale jak tylko przekroczy się granicę zaczyna się inny świat. Postaram się jakoś podsumować nasz pełen wrażeń, dwutygodniowy wyjazd. W tym odcinku wrażenia ogólne, w kolejnym skrócony opis przygód ^^

Dwa dni zajęło nam uświadomienie sobie, dlaczego atmosfera w metrze jest inna: właściwie nie ma w nim salarymanów!!! W wagonie było zazwyczaj ze dwóch, trzech facetów w garniturze, reszta pasażerów była ubrana na sportowo: goretexy, spodnie dresowe, adidasy, czasem prochowiec. Niezależnie od wieku: od studentów, poprzez matki z dziećmi, po staruszków. I o dziwo wszyscy wyglądali w tych bluzach bardzo dobrze! A na pewno o wiele naturalniej niż wiecznie odpicowani i eleganccy Japończycy. Z przyjemnością patrzyliśmy również na normalnie chodzące dziewczyny, najczęściej noszące tenisówki, ale dobrze radzące sobie również ze szpilkami. Wszystkie japońskie fashion victim powinny jeździć do Korei jak do sanatorium i przez dwa tygodnie nosić się jak miejscowi ;]
Jak widzieliście na zdjęciach w dresach chodzą wszyscy od starszych pań sprzedających na straganach, po właścicieli knajp. Tylko pracownicy salonów z komórkami chodzili w garniturach. No i wiadomo, byznesmani.

***

Koreańczycy kochają jedzenie. Do tego stopnia, że najpopularniejszym powitaniem jest Jadłeś już? :D Wszyscy coś podgryzają, ciamkają, w powietrzu unosi się zapach jedzenia, na porządku dziennym jest też dziwny zapaszek w metrze (zależny zapewne od tego, co ludzie przewożą w siatkach z targu, albo gdzie akurat byli na lunchu ;) ).
Jak już pisałam pod zdjęciami, wiąże się to z tym, że jedzenie jest a) przepyszne, b) tanie, c) jest go dużo (zwłaszcza w porównaniu z maciupeńkimi porcjami w Japonii). Jak już widzieliście, właściwie nie da się tylko napić - zawsze dostaje się spory zestaw przystawek lub trzeba zamówić jakieś danie do picia ;)
Jakże wspaniale było sobie chodzić po ulicy i szamać dopiero co kupionego hottaka, wiedząc, że za parę metrów będzie można kupić inny smakołyk, a przede wszystkim nie martwiąc się, że ludzie będą się patrzyć z politowaniem, lub co gorsze z oburzeniem ;)
Żeby było zabawniej wszystko tam ma wyliczone kalorie :D Od napojów w kawiarniach, po informację, ile kalorii spali się na danym szlaku ;)

***

Brak kombini, starbucksów oraz salonów pachinko co kilkanaście kroków powodował w nas malutki niepokój, nie sądziłam, że aż tak mi będzie brakować tych budynków w obrazie miasta :P

***

Koreańczycy jeżdżą jak szaleni. Oczywiście Chińczyków nikt nie przebije, ale to co się działo czasem na ulicach było mocno szokujące. Na porządku dziennym jest na przykład przejeżdżanie na czerwonym świetle przez skrzyżowanie jeśli nic nie jedzie z boku ;)
Luźne stosowanie się do przepisów drogowych nie dotyczy tylko kierowców indywidualnych, raz autobus, którym jechaliśmy zawrócił znienacka na podwójnej linii XD
Całe szczęście ruch na Jeju nie był tak duży, a w mieście było trzy pasy w jedną stronę to specjalnie się nie stresowałam prowadzeniem. No i fajnie było wiedzieć, że jak będę coś robić źle to zaraz zaczną na mnie trąbić i drugi raz nie zrobię takiego samego błędu :P


Ok, na razie tyle...
cdn ^^

7 kwietnia 2011

telegram

W ciągu trzech dni średnia temperatura skoczyła z 7 do 20 stopni O.O Mam nadzieję, że utrzyma się przez jakiś czas na stałym poziomie...

Wiele osób tutaj musiało wrócić do swoich krajów :/ Głównie rządy Stanów i Francji ześwirowały i cofnęły ludziom stypendia. Mogli albo zostać i żyć tu na swój koszt, jako turyści, albo wracać... Jeden Francuz dostał nawet maila z Ministerstwa Edukacji z prośbą o powrót. Oczywiście powiedział, żeby się od niego odwalili, w Fukuoce nic się nie dzieje. Niestety, nie wszyscy mieli tyle szczęścia...
Oczywiście z nami nikt się nie skontaktował ;] Koleżanka studiująca w Tokio sama zadzwoniła do ambasady, bo obawiała się o stypendium i czy przypadkiem jej też nie odeślą. Usłyszała tylko oschłą informację, że nie ma powodu do niepokoju, jak coś się będzie działo to ambasada się z nią skontaktuje, do widzenia. Czasem dobrze być olewanym Polakiem :P

Jestem absolutnie zachwycona faktem, że Book Off traktuje albumy Taschena jako gazety i przecenia je raz na jakiś czas wraz z innymi czasopismami o 50% ^^ Mniej zachwycona będę kosztami wysyłki do kraju, ale co tam :P

Zupełnie nie rozumiem tego wielkiego "halo" wokół sakury. Owszem, ładna jest, ale żeby aż tak... Jedno jest pewne, przez ten cały szum jaki Japończycy robią wokół kwitnięcia każdego drzewa czy kwiatka, będę zwracać dużo większą uwagę na polską florę od tej pory ;)

Pisałam, ale powtórzę. Nienawidzę japońskiego zwyczaju wycofywania znienacka produktów. Planowałam zakup kilku kubków ze Starbucksa obrazujących Kioto czy Osakę, a tu nagle znikły z półek. Czemu, CZEMU nikt nie naklei chociaż karteczki, że sprzedaż danej rzeczy skończy się za tydzień??? CZEMU?

10 marca 2011

tadaima Fukuoka

Wróciłam. Cała i zdrowa, choć wycieńczona, bo jak zwykle narzuciłam sobie spore tempo zwiedzania, żeby zobaczyć jak najwięcej, więc tuptałam po różnych atrakcjach średnio 10-12h dziennie.
Post podsumowujący wrażenia z Kansai pojawi się do niedzieli, pierwsza porcja fot pewnie jutro.

I tu ankieta. Oczywiście napstrykałam setki zdjęć i zrobię selekcję zanim wrzucę je na picasę, ale chcę wiedzieć jak dużej oczekujecie ;) Interesują Was absolutnie wszystkie chramy czy świątynie czy mam zamieścić tylko jakieś reprezentacyjne?

I wiecie co? Osaka jest fajna, ale stęskniłam się za łatwiejszą do ogarnięcia i spokojniejszą Fukuoką ;) Przyjazd tutaj na stypendium był bardzo dobrym wyborem.

27 lutego 2011

varia azjatycka

Trochę mi się nazbierało anegdotek ostatnio, więc wrzucam do jednego worka ;)

Jeszcze walentynkowo. Bo tak się skupiłam na opisywaniu jak mi tu dobrze, że zapomniałam o powinności badacza kultury. A zatem. Walentynki z zewnątrz wyglądają jak u nas: różowo, serduszkowo, czekoladkowo. Jest jednak znacząca różnica: czekoladki dostają tu faceci o.O Najczęściej towarzyszy temu wyznanie miłości i zapytanie czy dany osobnik odwzajemnia choć trochę uczucie. Jak usłyszałam po raz pierwszy, że to dziewczyny biegają tu za facetami to mnie zmroziło. Wojującą feministką nie jestem, ale trzeba się choć trochę szanować. A z opowieści koleżanek wynikało, że to dziewczyny podnoszą tu swoje kwalifikacje chodząc na kursy gotowania, angielskiego, szydełkowania itd. Faceci tylko siedzą jak mimozy i czekają. To się w sumie zgadza z moimi spostrzeżeniami - Japonki zagadują mnie relatywnie często na jakichś imprezach czy nawet w stołówce, Japończyk zdarzył się jeden. Zgroza. To tyle jeśli chodzi o obawy rodziny i znajomych, że wrócę z japońskim mężem ;)

***

Wizyty w onsenie są okazją do spostrzeżeń higienicznych. Większość Azjatek (bo zdarzają się i Chinki) nie goli się pod pachami. Ma to zapewne wiele wspólnego z tym, że oni się właściwie nie pocą, ale było z początku sporym wyzwaniem dla mojego poczucia estetyki.

***

Czy u nas zdarzają się jeszcze znaczki urzędowe? Takie cuś czym płaciło się za załatwienie papierków w urzędzie zanim pojawił się oddział banku. Bo tu dalej są. Całe szczęście dowiedziałam się zawczasu jak najszybciej załatwić pozwolenie na ponowne przekroczenie granicy i nabyłam znaczek w kombini zanim poszłam do urzędu. Niektórzy nie byli tacy mądrzy i czekali z numerkiem w ręce dwa razy ;]

***

Wymiana waluty też nie należy do najprostszych zadań. Można to zrobić tylko w banku, nie we wszystkich oddziałach, a dodatkowo trzeba sprawdzić gdzie wymieniają jaką walutę.
Trzeba podać swoje dane i odczekać aż papierki trochę pokrążą po budce kantora zanim uprzednio wręczony brzęczyk zawiadomi, że można odebrać upragnione pieniądze.
Mam nadzieję, że w Korei będzie łatwiej.

***

Przy prognozie pogody podawane są nie tylko informacje meteorologiczne, ale również astrologiczne XD Dokładnie wiadomo czy dany dzień jest pomyślny dla spraw sądowych, rozwiązywania problemów czy na przykład szczęśliwy rano, ale po południu już nie ;D

***

Azjaci są jak inżynier Mamoń: jedzą tylko to, co znają. Podczas ostatniego cooking party rzucili się na potrawy swoich własnych krajów, nie patrząc właściwie na naleśniki Karola czy mój żurek. Mimo że tyle zawsze było gadania, że są ciekawi jak smakuje polskie jedzenie. Na drzewo.

16 lutego 2011

walentynkowo

Tak, wiem, wszyscy nienawidzimy dnia W, ale ciężko o jakieś bezokazyjne posty :P
Zresztą i tak odbiegnę od razu od tematu, więc nie bału ;)

Kto ma o mnie zadbać jak nie ja, w związku z czym zafundowałam sobie dzień relaksu rozpoczęty wizytą w pobliskim onsenie (ściśle mówiąc rozpoczęty uroczystym odczytaniem kartki od Nat ^^ Chyba moja pierwsza walentynka w życiu :P). Wejście kosztowało mnie 650Y (25zł), co jest ceną wysoką, jeśli porównać ją z onsenami za 300Y, ale i niską jeśli porównać je z onsenami za 1 mana (350zł) ;) No i jego niezaprzeczalną zaletą jest to, że jest blisko, raptem 5 minut rowerem od akademika - całe szczęście, bo było zimno i siąpiło :/ W środku były zwykłe baseny, ale wypełnione naturalną gorącą wodą ze źródeł. 18/36/41C (w tym jeden na zewnątrz! zrobiony na naturalny z kamieniami dookoła. A do tego wielki telewizor na ścianie :D Oprócz tego sauna i hydromasaże ^^ Wygrzewałam się w wodzie przez dwie godziny w towarzystwie japońskich babuń i do wyjścia zmusił mnie dopiero ból głowy :P Jak zobaczyłam się w lustrze to mało nie padłam o.O Moja twarz była purpurowa XD To w sumie całkowicie naturalne, ale zupełnie się tego nie spodziewałam, ponieważ twarze babuń pozostawały bez zmian! XD Ależ ci Azjaci muszą mieć grubą skórę...

Następnie udałam się do sklepu celem nabycia piwa czekoladowego, ponieważ eksperyment jaki przeprowadziłam w sobotę okazał się niespodziewanie udany i nabrałam ochoty na więcej^^ Udało mi się znaleźć zestaw słodkie+gorzkie schowany w sklepie gdzieś w kącie^^ Tutaj uwaga ogólna: ostrzegano mnie, ale jakoś to zignorowałam - w Japonii produkty są sezonowe. I to bez cackania się. Koniec sezonu=produkty znikają. I tak właśnie wczoraj kiedy próbowałam kupić zestaw jeszcze raz, pan sprzedawca poinformował mnie uprzejmie, że walentynki się skończyły, więc piwa nie ma, jest mu bardzo przykro. Koniec, kropka. I nikogo nie obchodzi, że może ludzie chcieliby się napić w zwykły dzień. Mam cichą nadzieję, że może za miesiąc na dzień kobiet pojawią się jeszcze raz :P

A kiedy już zasiadłam do zadań domowych znajoma Bułgarka ogłosiła, że urządza u siebie w pokoju Wine's Day :P Zrobiłam więc tylko niezbędne minimum i udałam się dwa piętra wyżej^^ Okazało się, że w Bułgarii naprawdę jest Dzień Wina 14 lutego!!! :D Co za mądry naród. Niestety, musiałyśmy się zbierać w momencie, kiedy JTW dopiero zaczęli się schodzić z butelkami tequili i wina. Ugh, czasem bycie w elitarnej grupie jest do d. Motyla noga. Kto to widział, żeby jedni zaczynali ferie dwa tygodnie wcześniej i byli obiektem zazdrości tych co muszą pisać raporty semestralne i wstawać o 7:30 na zajęcia??? Czasem nawet mijamy się w drzwiach rano...

Nic to, jeszcze tylko chwila i 6tygodniowe ferie wiosenne^^

Luv ya all!

5 lutego 2011

Wiosna

Zima poszła precz :) Wczoraj w powietrzu pachniało wiosną i choć wieczorem dalej jest całkiem zimno to jestem pewna, że z dnia na dzień będzie coraz przyjemniej ^^ 3 lutego było tu setsubun matsuri (zdjęcia na picasie), czyli świętowanie zmiany pór roku, co oznacza, że wczoraj był pierwszy dzień wiosny według japońskiego kalendarza księżycowego. I co? Sasuga japońska punktualność, nawet pogoda się do niej stosuje :D
Swoją drogą, oficjalny pierwszy dzień wiosny początkiem lutego... o.O

4 lutego 2011

Korea trip

Step 1 completed. Bilety samolotowe zabukowane. Lecimy z Olą i Karolem do Busanu 14/03 i wracamy 26/03.

Och, już się wszyscy cieszymy na to tanie jedzenie i alkohol :P ;D

31 stycznia 2011

oshogatsu ostatek

  • Dziadkowie zapakowali się do samochodu i wyruszyliśmy na wycieczkę, która była dla mnie jednym wielkim źródłem irytacji i poniżenia, albowiem... prawie nic nie rozumiałam z rozmów które się toczyły!!! Musicie wiedzieć, że dialekty w języku japońskim są bardzo zróżnicowane i czasem w obrębie jednego miasta można wyróżnić kilka lub kilkanaście, znacznie się od siebie różniących odmian. Niestety, świadomość tego, że przeciętny Japończyk, dopóki nie przyzwyczai się do danej odmiany, też ma często problemy ze zrozumieniem, niespecjalnie mnie pocieszała i niemożność uczestniczenia w rozmowie odczuwałam jako osobistą porażkę. Na skali niezrozumienia przodował dziadek (tym się akurat nie przejmowałam - polskich dziadków też często nie rozumiem) oraz ojciec - za osobisty sukces uznaję to, że pod koniec pobytu zaczęłam przynajmniej łapać sedno każdego zdania :D Także do wszystkiego można się przyzwyczaić, ale konieczność powtarzania procesu z każdą zmianą lokalizacji jest jednak ciężka do zaakceptowania.
  • Odwiedziliśmy chram w celu zakupienia czaru chroniącego ojca przed wypadkami drogowymi. Oczywiście zostałam zaciągnięta do kaplicy, żeby uczestniczyć na żywo w rytuale. Następnie babcia szczegółowo wyjaśniła mi sens zapalania kadzidełek i składania próśb do kami. Co ciekawe, gdy mówiła bezpośrednio do mnie poziom rozumienia zwiększał się o kilkadziesiąt procent.
  • Następnie udaliśmy się do Dazaifu, gdzie miałam nadzieję zobaczyć dziewczyny w pięknych bogatych kimonach noworocznych, niestety z powodu paskudnej pogody nie dość, że nie zobaczyłam w/w to jeszcze nie miałam czasu przyjrzeć się otoczeniu, bo pod stopami było błoto, a z góry lało, w związku z czym załatwiliśmy wszystko ekspresowo, zjedliśmy mochi i wróciliśmy do samochodu.
  • Pogoda z powrotem była jeszcze bardziej niesprzyjająca: ten zimny rzęsisty deszcz, zamienił się w gęsty ogromny śnieg (tak wielkich płatów jeszcze nie widziałam o.O Miały z 4-5cm średnicy o.O ) i mimo że był mokry i szybko topniał to padało tak mocno, że i tak zalegał na drodze, więc z powrotem dość mocno się wlekliśmy.
  • Po powrocie byliśmy wszyscy mocno zmęczeni, a po grzanym winie, jakie zaserwowałam, już w ogóle padliśmy ;)
  • Najpierw jednak pobawiłam się trochę w kaligrafię ^__^ Dzieciaczki z podstawówki 1 stycznia piszą czteroznakowe postanowienia noworoczne, które nazywają się 書初め kakizome. Oczywiście wyjaśnienie słowne nie wystarczyło, na stole pojawił się zestaw do kaligrafii i pod czujnym okiem Miho i jej siostry stworzyłam moje postanowienie, które ozdabia teraz ścianę ;)
  • Rano zrobiłam dla wszystkich barszcz czerwony i miałam ubaw z obserwowania reakcji :D Podobnie jak z wyjaśnianiem kuchni azjatyckiej Polakom tak i ze smakami polskimi - dopóki się nie spróbuje to się nie zrozumie, więc Azjaci nie mają pojęcia czego się spodziewać ;D Ogólnie im smakowało, choć powtarzali tylko w kółko tabeyasui, czyli łatwe do zjedzenia i nie do końca wiem o co mogło chodzić :P Chyba o to, że nie jest tak ostre czy kwaśne jak się spodziewali ;]
  • W drodze powrotnej coś mi nie pasowało i chwilę zajęło mi załapanie co. Miho i jej siostra wracały do Fukuoki jedynie z torebkami!!! :D Nie do pomyślenia. Jakże to tak bez plecaka ciast, kutii, karpia i prezentów??? o.O Taki właśnie miałam wniosek z tego pobytu: że te japońskie rodzinne święta jakieś za poważne i poukładane są. A dzień później nie zostaje po nich nawet kawałeczek smakołyka.
Koniec ;D

29 stycznia 2011

zima trwa

Na każdych zajęciach senseje przestrzegają nas przed szalejącą grypą i każą się pilnować ze zdrowiem. Najbardziej rozwalił mnie tekst z czwartku: Uważajcie. To już trzeci tydzień z temperaturą poniżej 10 stopni. Doprawdy, nie spodziewałam się tego po zimie ;]

Byłam wczoraj na wystawie Van Gogha. Całkiem sympatyczna, aczkolwiek mało było powalających obrazów. Cieszę się natomiast, że zobaczyłam Irysy - choćby dla nich warto było się przejechać do Dazaifu. Natomiast te tłumy w muzeach zaczynają mnie irytować - owszem, Japończycy są uprzejmi, a ja w porównaniu z babuniami jestem dość wysoka, więc widzę całkiem dobrze i z drugiego rzędu, ale co za dużo to nie zdrowo. Tęsknię bardzo za Paryżem i muzeum d'Orsay...
A, w Dazaifu pokazały się pąki na drzewach. Wszyscy byli tym faktem poruszeni, pokazywali sobie nawzajem gałązki i oczywiście robili zdjęcia, żeby utrwalić to wydarzenie. Wiosna idzie?

I wiem, czekacie na resztę relacji z sylwestra :P Jutro. Najdalej w poniedziałek.

15 stycznia 2011

oshogatsu cd.

Kontynuuję jeszcze wydarzenia z nocy 31/1. Zapomniałam bowiem o dwóch ważnych rzeczach.
  • Dane mi było zobaczenie na żywo przestrzegania kolejności używania łazienki. Czy mówiąc ściślej zażywania kąpieli. Wszyscy pewnie wiedzą, ale na wszelki wypadek napiszę, że Japończycy myją się najpierw przy pomocy prysznica stojąc bezpośrednio na posadzce łazienki, a dopiero następnie wchodzą do wanny wypełnionej po brzegi wodą. I z jednej wody korzysta cała rodzina. Jest dla nich nie do pomyślenia, żeby myć się dopiero w wannie. Najpierw do łazienki szedł ojciec, jako ten najbardziej tyrający i zmęczony, a następnie ja, jako gość. I powiem Wam, że takie zanurzenie się po szyję w wodzie powyżej 40C to niesamowita sprawa. Nie dziwię się zupełnie, że Japończycy pod koniec dnia zaczynają coraz częściej gadać o kąpieli i że onseny są dla nich tak ważne.
  • Ogrzewanie. W domu było zimno! Ogrzewane były tylko te pomieszczenia, w których się przebywało. Cała rodzina siedziała w kuchni połączonej z salonem pod kotatsu, czyli stołem przykrytym kocem. Dla Japończyków to podstawowa forma ogrzewania w zimie ;] Najważniejsze żeby w nogi było ciepło, a to że po plecach wieje to drobiazg, można jakoś wytrzymać ;]
  • Spałam w pokoju na dole, który oczywiście nie był ogrzewany, Miho włączyła tylko klimatyzację tuż przed pójściem spać i potem zaraz ją wyłączyła. Spałam pod grubym, ciężkim sztucznym kocem oraz futonem. Obie te warstwy były tak ciężkie, że ledwo mogłam się pod spodem obrócić, ale zdecydowanie były pod nimi cieplutko ^^ I przez te dwie noce jak tam byłam spałam tak dobrze, jak chyba nigdy wcześniej od przyjazdu.
  • Śniadanie noworoczne. Jestem winna sprostowanie, ponieważ pomyliłam się w opisach na picasie. Po pierwsze, ta żółta pulpa nie była z fasolki, a z ziemniaków :P Wybaczcie pomyłkę, ale naprawdę mam problemy z rozróżnieniem tych ich smakołyków ze słodkiej skrobi :P Po drugie, to jedzenie na wielkim okrągłym talerzu było jednak tradycyjnym noworocznym. Tyle że najczęściej jest ono podawane na trzech tackach ułożonych jedna na drugiej. Na jednej są warzywa, na drugiej mięso i ryby, na trzeciej wodorosty i tsukemono oraz fasolka ;)
  • Po wypiciu tradycyjnego łyczka sake z czarki przyszedł czas na noworoczne prezenty. Dziewczyny dostały tradycyjnie otoshidama, czyli małą kopertkę z pieniędzmi w intencji pomyślnego roku. I ja również taką dostałam o.O Zupełnie się tego nie spodziewałam i ze strachem popatrzyłam do środka, ale okazało się, że babcia włożyła tylko 1000Y (35PLN) - to najmniejszy nominał papierowy i tyle byłam jeszcze w stanie znieść bez poczucia, że przesadzili. Dostałam również śliczny kubeczek i miseczkę z króliczkiem - sądząc po opakowaniu, dość drogie...
  • Po śniadaniu pojechaliśmy do domu drugich dziadków. Ze zdumieniem patrzyłam jak babcia wita się z resztą rodziny na klęczkach, schyla głowę do ziemi i życzy szczęśliwego nowego roku, a oni się odwzajemniają tym samym. W ich wykonaniu było to bardzo naturalne, ale i tak odczuwałam jakieś... zakłopotanie? A jak babcia zrobiła to samo w stosunku do mnie to już w ogóle mnie zamurowało. Następnie cała rodzina zapaliła kadzidełko przed ołtarzem buddyjskim w intencji przodków, a ja musiałam się przyłączyć w ramach aktywnego uczestniczenia w kulturze japońskiej...
cdn.

11 stycznia 2011

gachigachi

Żarty się skończyły. Dziś naprawdę było mi zimno. I to nie dlatego, że na zewnątrz było 5 stopni. O nie. Było mi zimno, bo w salach było stopni DZIESIĘĆ. Sprawę jedynie pogarsza fakt, że mam teraz 5 zajęć przez cały dzień. Nawet godzina na stołówce niewiele pomogła moim dłoniom, bo jak tylko zdołały odtajać to trzeba było wracać. Podczas przerw specjalnie wychodziłam na zewnątrz tylko po to, żeby po powrocie do klasy odczuć zwyżkę temperatury...
No cóż, na pocieszenie, zajęcia z filmu japońskiego i humoru z gazet są naprawdę ciekawe ^^ Jakoś przetrwam te najbliższe dwa miesiące ;)

A w swoim pokoju śpię już pod dwoma futonami... Jakkolwiek boję się tego japońskiego lata to jednak powitam je z wielką radością.

10 stycznia 2011

Chagall

Byłam w sobotę na wystawie Marca Chagalla i awangardy rosyjskiej. Zanim się zebrałam z pięknego słonecznego dnia (pierwszego od dwóch tygodni - teraz tu jest zimno, mokro i smętnie) zrobił się pochmurny i po godzinnej jeździe na rowerze ręce prawie zamarzły, ale opłaciło się ^^ Po pierwsze dostałam bilet za darmo (od jakiejś Japonki, której znajomy nie mógł przyjść) :D a po drugie zostałam naprawdę mile zaskoczona tłumem w muzeum. Są jeszcze na tym świecie ludzie, którzy doceniają porządną sztukę ^^

A propos wycieczek rowerowych za kulturą, wybrałam się też do pubu brytyjskiego, gdzie wreszcie udało mi się napić cidera. Aaach, nie sądziłam, że tęskniłam aż tak bardzo :P Wybrałam się ze znajomą Japonką w środę, czyli Ladies Day i nie dość, że pinta kosztowała 600Y, a nie 800 to jeszcze dodatkowo dostałyśmy free cake, w tamtym tygodniu egg tart^^ Mniam!

Jutro wracam na zajęcia... Po trzech tygodniach pod znakiem imprez i oglądania dram będzie ciężko (zwłaszcza wstawać... dalej codziennie mam zajęcia o 8:40...) tym bardziej, że zaczynają mi się zajęcia z filmu japońskiego i humoru w gazetach, co oznacza cztery godziny tygodniowo więcej i wtorek i czwartek wypakowany zajęciami od 8 do 18. No i muszę też ruszyć z moim researchem, bo znając życie łatwo nie będzie, zwłaszcza jeśli mam napisać paper po japońsku...

4 stycznia 2011

oshogatsu

  • To raptem mój drugi pobyt u japońskiej rodziny, ale zaczynam być przekonana, że każdy dom wygląda tak samo, czyli jest schowany gdzieś za stosem durnostojek, figurek, dziwnych zegarów i innych pierdółek.
  • Babunie są wszędzie takie same: miłe, ciepłe, pulchniutkie, a ich głównym celem jest nakarmienie otoczenia. Ale te japońskie są do tego jeszcze niesłychanie żwawe - 81 letnia babcia Miho chodziła zgarbiona o lasce, ale jak zaczęła biegać po centrum handlowym to nikt nie mógł za nią nadążyć ;) Dodatkowo są jeszcze ekstra uprzejme - było mi strasznie głupio jak zwykłe pytanie o to, czy dobrze spałam było zadane super uprzejmym japońskim, a na pożegnanie starsza osoba kłaniała mi się w pas... A ja oczywiście nie byłam w stanie odpowiednio się odwzajemnić, przez co było mi jeszcze bardziej głupio :/
  • Ale od początku ;) Jak już pisałam (lub nie? zaczynam się poważnie gubić...) w Japonii jest na odwrót niż u nas, czyli Boże Narodzenie spędza się ze znajomymi, a Nowy Rok koniecznie z rodziną. W związku z tym 31go 3/4 ludności większych miast wraca na prowincję do domu rodzinnego. I niby o tym wiedziałam, ale i tak zaskoczył mnie tłum na peronie :P A raczej nie tyle tłum co jego zachowanie. Mój wewnętrzny Polak wciąż się nie daje i jest dość aktywny w związku z tym jak tylko zobaczyłam pociąg stojący na peronie chciałam popędzić do drzwi, ale całe szczęście od drzwi dzieliło mnie kilkanaście metrów co dało czas do analizy sytuacji. A mianowicie zdania sobie sprawy, że tłum Japończyków to nie tłum, a elegancka kolejka wijąca się po całym peronie o.O Stanęłam na końcu, a mój Wewnętrzny podżegał, że jeśli czegoś nie zrobię to na pewno nie zdołam wsiąść. Ale Zewnętrzny Japończyk kazał wierzyć w System. 2 minuty przed planowanym odjazdem drzwi się otworzyły i wszyscy po kolei i spokojnie (!) zaczęli wsiadać do środka. Nie dość, że wszyscy się zmieścili to jeszcze nie było jakiegoś strasznego ścisku. Owszem, stałam te pół godziny do Sagi, ale spokojnie mogłam się schylić czy obrócić ;)
  • Czas spędziłam najpierw na miłej pogawędce z Miho, jej siostrą i mamą, a pod wieczór zaczęły się Noworoczne Atrakcje, czyli: 1. Koncert Biali przeciwko Czerwonym. Jest to tradycja trwająca już od 60 lat: największe japońskie gwiazdy dzielą się na dwie grupy, a widzowie głosują potem, kto według nich był lepszy. Za J-popem nie przepadam, muzycznie jest mocno do d. na ładne buźki facetów można sobie jeszcze popatrzeć, ale na stroje już najczęściej nie bardzo, więc jeśli chodzi o estetykę to raczej cierpiałam, ale dzięki komentarzom Miho znacznie powiększyła się moja wiedza na temat współczesnej kultury (lub celebrytów, mówiąc ściślej ;) ). A i enki było sporo, więc raz na czas muzycznie też powracałam do równowagi. Oczywiście koncert miał swoje maskotki przypominające goryle, które zachęcały do głosowania (poprzez naciśnięcie odpowiedniego przycisku na pilocie - u nas też się tak da? o.O ). Koncert trwał ze 3-4h, a 20 minut przed północą tradycyjnie nadano 2. 行く年来る年 czyli niusy o tym jak świętuje się Nowy Rok w różnych częściach kraju. A najważniejsze jest oczywiście bicie w dzwon w świątyni.


  • Zupełnie nie poczułam Nowego Roku... Nie było ani odliczania, ani przede wszystkim sztucznych ogni. Naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, że huk korków od szampana i wybuchających fajerwerków jest aż tak ważny... Dla Japończyków jednak najwyraźniej sprawa wygląda inaczej - zainteresowanych odsyłam tutaj.
cdn.

3 stycznia 2011

地震

Mam za sobą pierwsze trzęsienie ziemi.
Spokojnie, malutkie. Gdzieś koło 8 obudziłam się i poczułam takie kołysanie pokoju jakby obok przejechał pociąg. Może przez sekundę. Potem nic się nie działo, więc obróciłam się na drugi bok i zasnęłam.
Oczywiście rano był to główny temat, nikt nie był w stanie powiedzieć, ile trwała całość, bo większość obudziła się późno, albo w ogóle ;)

Niby wiedziałam, że prawdopodobieństwo jest cały czas, choć akurat w Fukuoce bardzo małe, ale dzisiejsze wydarzenie dało mi jednak do myślenia, że może powinnam położyć aparat w innym miejscu ;)

2 stycznia 2011

podsuma - suplement

Za sugestiami Nat ;)

  • Celebryt Roku: Alicja Bachleda-Curuś-Synuś-Gąsienica-JużnieFarell
  • Sabotażysta Roku: Karo
  • Za regularne niezjawianie się na Zlotach.
  • Bear Grylls Roku: ja
    Za przetrwanie trzy tygodnie na budowie z jednymi spodniami i trzema t-shirtami.
  • Mossad Roku: Nat
    Za wykrycie mojego adresu na drugim krańcu świata.