30 kwietnia 2010

Szanghaj, dzień 2

Randomowo, z dziennym opóźnieniem, ale z wczorajszą datą, żeby zachować ciągłość ;)

1. Stół szwedzki - w życiu nie widziałam takiego wyboru. Co chcecie: drożdżówki dziesięciu smaków, mleko chude, zimne, soki, herbaty, sushi, sałatki, taca serów, płatki, różne tutejsze pierożki, jajka sadzone, tosty, owoce, żelki... Och, zdecydowanie wzięłam sobie za mało pyszności :P
Za to dziś byłam już specjalnie wygłodniała i zapodałam sobie sowite śniadanie ;)

2. Taksówki. W Chinach jeden z popularniejszych środków transportu, bo dość tani. Za trzaśnięcie drzwiami 5 złotych a potem licznik pyka sobie wolniutko ;) Za kilkanaście kilometrów zapłaciliśmy wczoraj 12-15 złotych.
Ale trzeba mieć mocne nerwy, bo każdy chiński taksówkarz mógłby być kaskaderem. Co oni wyprawiają... Skręcają tuż przed jadącym autobusem, wpychają się między samochody... a wszystko na milimetry. Nasz pierwszy taksówkarz rozpędzał się dodatkowo do jakichś 100km/h na każdej dłuższej prostej. Uchwyt w drzwiach był lekko luźny, zapewne trzymany kurczowo przez kolejnych pasażerów ;] I dodatkowa atrakcja: w taksówkach nie ma pasów!!!
I tak generalni e wszyscy tu tak jeżdżą - w Chinach skupiają się chyba głównie na kontroli politycznej i przestępczości - przepisy drogowe, bhp itp. nie istnieją ;] A jeszcze Eri mi mówi, że szanghajscy kierowcy są najlepsi w Chinach o.O
Z taksówkarzami nie dogadacie się po angielsku, zapomnijcie. Przed hotelem mówiłam do boya np. "Expo" a on rzucał do taksówkarza coś zupełnie innego XD Do hotelu zawsze pokazuję wizytówkę a jak chciałam jechać do Yuyuan czy świątyni to pisałam sobie na karteczce wielkie znaki i nie było problema ^^

3. Cały czas mam wrażenie, że Chińczycy działają na 20% ich możliwości. W restauracji przy expo musiałam machać menu, bo nikt nas nie zauważył przez 5-10 minut. Po czym kazano nam zapłacić przed jedzeniem ;]

W japońskiej knajpie, w której byłam w pierwszy dzień przy składaniu zamówienia dziołszka pisała smsa na komórce. Stwierdziłam, że co mi tam, niech sobie gada z chłopakiem. Po czym zorientowaliśmy się, że ona wysyłała przez komórkę zamówienie XDXDXD Ale tak czy siak, zero kontaktu z klientem, głównie socjalistyczne zachowanie typu "czego???".

4. Pamiątki w Yuyuan: generalnie z ceny, która jest na tabliczce pani jak tylko się podejdzie schodzi jakieś 50% niżej, a potem da się utargować jeszcze jakieś 20-30% mniej, a i tak się przepłaca ;] Najlepiej kupować w sklepach typu 2-5-10 yuanów, tam jest podobna tandeta, ale przynajmniej w regularnych cenach ;)

5. Nie bardzo wiem, w co mam się ubierać "do pracy", pomóżcie. Jak jechaliśmy na targi wzięłam czarną spódnicę i białą bluzkę i potem cały czas czułam się jakbym totalnie odstawała, bo wszyscy, łącznie z szefem łazili w dżinsach i tshirtach. Ja wiem, że to niby ja mam ładnie wyglądać, ale nie chyba następny raz założę lepszą bluzkę i spodnie...

6. Będąc w Szanghaju pewnie nie zobaczę Expo zupełnie. Na ceremonię otwarcia nie zdołałam dojść przez tłumy na Nanjing, nie zobaczyłam jej też w tiwi, bo jak po raz pierwszy włączyłam ją po powrocie, okazało się, że nie działa. Nie dostaniemy również biletów, ponieważ zostały wyprzedane. No nic, przejadę się tam jutro, może choć na zewnętrze będą wpuszczać...
Tu właśnie te tłumy:


7. Ogólnie nie wiem, czy się szefowi jakoś bardzo przydaję. Na tych targach coś tam mu tłumaczyłam, ale generalnie jak już wreszcie na nie przyjechaliśmy to się skończyły 4h później ;) Inna sprawa, że kiedyś był z jakimś chłopaczkiem i podobno nie za bardzo mu szło. Ja przynajmniej chiński angielski rozumiem w 98% :P
No a potem robimy co ja chcę: jedziemy tam gdzie ja chcę (równa się: Eri poleci ;)) i biegamy po zabytkach (no dobra, nie do końca biegamy, bo robię trochę ustępstw i dostosowuję się do jego dreptania :P ). Ale to chyba też dobrze, nie? Bo jakby mnie nie było to by sobie zupełnie nie zorganizował czasu tylko siedział w restauracji i palił papierosy...

8. Ilość strappu przy telefonie: +2 ;)


Zdjęcia:
Shanghai: Yuyuan, Nanjing Road

29 kwietnia 2010

Chiny: początki

Każdy ma swojego truciciela - ja truję Homkowi, baranek truje mi: ma być dużo zdjęć, właściwie wszystkie, bez segregacji i jak najszybciej, i jak największe. Wychodząc żądaniom na przeciw trochę podumałam i stwierdziłam, że najlepiej będzie jak tu będę wrzucać tekst a na picasę zdjęcia. Będę się starała nie powtarzać, żeby się raczej uzupełniały. I jak najszybciej, więc wybaczcie czasami niezbyt dobrą jakość artystyczną, obróbką zajmę się w najbliższym wolnym czasie.
Ale uznaję demokrację i chętnie wysłucham wszelkich uwag, gdyby Was nudziły powtarzające się zdjęcia itp.

A teraz na szybko o początkach Przygody. To, że trwały dłuuuugo to już wiadomo, nie będę się powtarzać. W wyniku rozmaitych opóźnień wylądowałam tu co najmniej miesiąc za późno. No ale nie ma tego złego, zrobiłam za to parę innych rzeczy.

Wylot miałam mieć z Okęcia, więc przy okazji wizytowania Mazowsza, odwiedziłam Michała, zaliczyłam kilka highlightów Radomia i skończyłam spotkanie, w taki sam sposób w jaki kończą się spotkania z Michałem od początku :P Ech, człowiek stary, ale nic się nie uczy.
Michał odwiózł mnie na lotnisko i już po drodze dowiedziałam się, że szefo się spóźni i mam odebrać bilety. Oczywiście bez paszportu się nie dało, więc wrzuciłam na luz i czekałam. Przyjechał o 13 (wylot miał być o 14), więc spox. Idziemy do check-inu a tam zonk, nie ma nas na liście pasażerów. Dlaczego? Bo rezerwacja była na wczoraj! Aaaa!!! Ja nie mogę normalnie gdzieś wyjechać, zawsze musi się coś dziać, żeby coś się działo. Z przebukowania nici, bo do Frankfurtu loty były, ale z Fra do Sz już nie. Ale po kilku minutach stania przed ladą okazało się, że przez Monachium da radę, a wylot raptem 3 godziny później. Spędziłam więc tu dwie godziny, tam dwie godziny, w samolotach głównie spałam. Swoją drogą zapomniałam już jak się lata nie-tanimi liniami :P Ile miejsca! A ile jedzenia w cenie biletu :P :P :P

Na miejscu byłam koło 14:30, nie było już sensu jechać na targi, więc prosto do hotelu. Całe szczęście, chińska współpracowniczka wysłała po nas kierowcę, bo chyba byśmy nie dotarli do hotelu. Podróż zajęła chyba godzinę, choć większość jechaliśmy dość szybko po szerokich drogach. Choć zaliczyliśmy i korek: jacy ci Chińczycy niecierpliwi! Chyba żadna inna nacja tyle nie trąbi o.O Szefo żartował, że spieszą się, żeby produkować :P Pooglądałam sobie za to różne dzielnice i drogi: od wielkich, betonowych blokhausów po wille w stylu LA. Pokój w hotelu mam ogromny: aneczka klasa bussiness :P No i jest internet, choć cenzurę da się odczuć, nawet przy obchodzeniu. Część stron działa dużo wolniej.

No i jak już się nacieszyłam internetem to przyszedł czas na refleksje: że jestem na miejscu, póki co za nic nie płacę (wydałam przed chwilą pierwsze kilkanaście juanów na picie), a nastrój mam raczej na minus i właściwie nie wiem dlaczego (choć zakładam, że to z poczucia niepewności). Ale wystarczyło, że wyszłam na jedzenie. Eri, już wiem o co ci chodziło z zapachem kraju: Chiny pachną smażeniną. Zapach oleju unosi się nawet w okolicy, gdzie restauracji właściwie nie ma... Już z samochodu zauważyłam Family Mart (jeden z sieci kombini - to takie sklepy całodobowe z najpotrzebniejszymi produktami: od bandaży, po pakowane jedzenie i takie robione na miejscu, muszę sobie jakieś manto kupić^^) i poczułam... Poczułam, że jestem w Azji, nieważne czy Chiny czy Japonia, jest ten nieeuropejski klimat, którego baaardzo mi brakowało, jak się okazało. Myślę, że jeszcze chwilę i zacznę naprawdę doceniać ten wyjazd i się nim cieszyć.
Na obiad poszliśmy do japońskiej (!) knajpy ^^ Potem musiałam się trochę nabiedzić z picasą, wolnym internetem kiedy się go obchodzi (30 a 400 kilo to jest różnica, prawda?) no i na dziś powoli kończę, bo niby spałam z 8h w samolocie, ale co to za spanie. Ma to swoje dobre strony, bo jest 14 na stary czas a mnie się chce spać, więc jetlag mi raczej nie grozi.

Czekam na komcie, dużo komci!
Link do picasy:

6 kwietnia 2010

krakowska wielkanoc

Przez ostatni tydzień żegnałam się z Krakowem: zarówno z samym miastem jak i z ludźmi.
Zaliczyłam kolejny obowiązkowy punkt, czyli lody na Starowiślnej, kiermasz na rynku (och, jaki on był pusty bez budek z różnościami), przeprosiłam się, mam nadzieję, z Czakramem oraz podążyłam śladem wspomnień, po starych salach wykładowych, barach mlecznych, księgarniach itp.
Wielkanocny dzik absolutnie mnie zmiażdżył XD XD XD
Wyjazd przeżyłam dość mocno, nawet się popłakałam, bo Kraków to w końcu miejsce, gdzie spędziłam najlepsze lata mojego życia. A moja rodzina tylko się dopytywała, kiedy wreszcie przyjadę, bo muszę zacząć ogarniać klamoty, oraz czy na pewno zdążę na święcenie koszyczków. Jak to dobrze czuć się potrzebnym ;] Tym bardziej, że moj soulmate koszyczkowy był w Rz tydzień temu i wrócił za granicę a jego mama zastanawiała się, kto w takim razie pójdzie z koszyczkiem. "Daj Ance" XD XD XD

Mimo że mieszkanie zmieniałam już trzy razy i za każdą przeprowadzką dokonywałam redukcji sprzętu oraz kserówek i tak masa nagromadzonych dóbr zawsze mnie zaskakuje i nieco przerasta oraz wywołuje wątpliwości, czy na pewno się wszystko zmieści. Pakowałam się dwa dni i całe szczęście wszystko się zmieściło.
Teraz ogarniam całość trzeci dzień i jutro może wreszcie skończę. Zanim się rozpakowałam musiałam zrobić miejsce na nowe klamoty, wyrzucając stare graty z czasów podstawówki i liceum. Więc do kosza poleciało cztery torby ciuchów i ze trzy kartony papierów. I teraz na finiszu widzę już, że może nawet za bardzo się zaangażowałam w redukcję, bo nie dość, że się zmieszczę ze wszystkim to jeszcze zostanie spooooro miejsca na książki. A jak wiadomo, natura nie znosi próżni :P

Jeśli chodzi o Chiny: wizę mam mieć w środę, wylot gdzieś na początku przyszłego tygodnia.