Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mniam mniam. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mniam mniam. Pokaż wszystkie posty

10 września 2012

Rāmen, czyli rosół po japońsku

Zupełnie nie wiem, czemu zaczynam część wspominkową bloga akurat od rāmenu, skoro przez rok zjadłam może z pięć :P Gdy jednak popatrzeć na Azję jako całość, jest on tam niezbędnym elementem codziennego życia i jakoś zostaje w pamięci ;)

Japończyk, zapytany o typowo japońskie danie, nie odpowie, wbrew pozorom,sushi. Większość uznaje je za danie luksusowe i na co dzień standardowy salariman zajada po pracy coś, co przypomina najlepiej znaną „zupkę chińską” z pofalowanym makaronem (bo w pracy to bentō, czyli pudełko z drugim śniadaniem ;).
Zupka zresztą naprawdę jest chińska, bo właśnie stamtąd dotarła do Japonii. Jest to bulion, najczęściej mięsny, czasem z dodatkiem rybnego, podawany z falowanym makaronem pszennym. na wierzchu najczęściej dokładanych jest kilka plasterków wieprzowiny, kiełki, pokrojone cybuchy, trochę wodorostów. Cena: 290-850Y (12- 35PLN). W Fukuoce najlepiej spróbować go w ulicznym straganie (yatai), w cenie 500Y. Smak rāmenu będzie jak wszędzie, ale yatai występują tylko w tym jednym mieście ;)
yatai wersja zimowa. W lecie są otwarte.

 Co ciekawe, każde miasto szczyci się swoją odmianą rāmenu – Japończycy na pytanie o lokalną specjalność zazwyczaj polecają właśnie tę potrawę. Istnieją nawet restauracje serwujące jedynie „rosoły” z rozmaitych miast z całej Japonii. Biorąc pod uwagę zamiłowanie Japończyków do rodzimego jedzenia, jest to w pełni zrozumiałe. Co nie zmienia faktu, że przy tak słabo doprawionej kuchni o mocno wysublimowanym smaku, dla gajdzina smakują one właściwie jednakowo. Niby wiadomo, że w Sapporo dodaje się miso (pasty sojowej), w Tokio bulionu z ryby, a w Fukuoce bulion jest bardziej mleczny, ale wybaczcie, to tak jakby powiedzieć, że krakowski rosół jest inny bo z krakowskich krów, a poznański jest z dodatkiem szczypiorku, a warszawski z kawałkami marchewki. W Polsce nikt by nie robił z krakowskich krów atrakcji, bo przecież to jakaś parodia. A w Japonii na tym właśnie opiera się wielki biznes turystyki kulinarnej ;)
 Osobiście polecam wizytę w najpopularniejszej sieciówce sprzedającej rāmen:  Ichiran . Lokal serwuje tylko jeden typ rosołu, ale klient może dowolnie dobrać jego właściwości: tłustość, stężenie bulionu, ostrość, ilość cebulki, twardość makaronu. Ciekawe jest to, że jest się osłoniętym ściankami od innych konsumentów (w innych sieciówkach na przykład z udonami siada się przy długiej ławie), a rosół wydawany jest przez malutkie okienko, które zaraz jest zamykane. Wszystko po to, aby bez skrępowania można było rozkoszować się gorącą zupą, sapiąc czy siorbiąc do woli. Pamiętajmy jak ważny jest wygląd dla młodych Japonek – żadna z nich nie pozwoliłaby sobie na publiczne pokazanie twarzy, zaczerwienionej od jedzenia ostrej zupy.

Mój rāmen. Mocno esencjonalny, nietłusty, średnio ostry z twardym makaronem. Wreszcie byłam zadowolona, bo zupa miała wyrazisty smak ;)









Nawet na przykładzie prostego rosołku widać japońskie podejście do życia: chleb powszedni święcić, stworzyć system i celebrować.
A co z resztą Azji? Tu króluje zupka błyskawiczna w wielkim papierowym kubełku.
Niezbędny element chińskich podróży pociągiem czy koreańskiej wizyty w saunie. Sklep na dworcu chińskim to półka z takimi przysmakami jak paczkowane marynowane kurze stopy czy orzeszki ziemne oraz ściana zastawiona kubełkami zupki chińskiej. Średnio jeden kubełek na osobę na podróż nocnym pociągiem. Zupka błyskawiczna jest właściwie instytucją - z jej powodu na każdym dworcu, lotnisku, ba, w pociągach dalekobieżnych!, znajdują się dystrybutory gorącej wody. Państwo respektuje choć jedno prawo człowieka: prawo do gorącej zupki chińskiej ;)
Koreańczycy aż tak za kubełkami nie szaleją, na mieście wybierają raczej to, co jest sprzedawane na straganach czyli kluchy w ostrym sosie, kimchi, albo słodkie racuchy. Zupka chińska jest jednak punktem obowiązkowym wizyty w jimjilbangu. Obok jajek gotowanych w gorącym źródle. Znajoma Koreanka twierdzi nawet, że taka zupka po saunie, jedzona wspólnie ze znajomymi smakuje zupełnie inaczej ;)

Próbowałam kilku kupnych rāmenów. Zarówno w Korei, jak w Japonii. Główną wadą jest makaron - właściwie bez smaku i ma dziwną konsystencję: na surowo za miękki, a po zalaniu wrzątkiem jakby rozgotowany. Polskie zupki chińskie knorra rulez ;D
Aha, Koreańczycy ostry rāmen uważają za najlepszy sposób na porannego kaca ;)

(uff, ciężko się pisze obszerniejsze teksty po dłuższej przerwie... zbieram zamówienia na kolejne notki - jakieś życzenia? ^^ jedzenie, święta, a może kącik od 18 lat? ;) )

27 października 2010

graal

odnaleziony! :D:D:D Malutki, skromniutki, wciśnięty gdzieś między tubkę z kwaśną śmietaną i parmezanem. On. Biały ser. ^________^

I nieważne, że opakowanie ma tylko 100g i kosztuje 7 zeta. Jak będę coś świętować, albo nie wytrzymam z tęsknoty to zaszaleję. I boję się tylko jednego, pewnie już doskonale wiecie czego ;) Że ja tu się tak ekscytuję i podskakuję na stołeczku z radości, a okaże się, że cottage cheese z Hokkaido jest słodki ;]

Dobra, koniec tych nabiałowych wynurzeń. Udaję się na kolejny eksperyment: dziś duszone bakłażany z tofu, prawdopodobnie z dodatkiem przyprawy tuńczykowej (nie ma włoskich/indyjskich to próbuję tutejszych) oraz prawdopodobnie kostki kare- lub pasty miso, jeszcze się nie zdecydowałam XD A do tego chikuwa polecana przez nauczycielkę konwersacji - niestety, mimo smacznego opisu oczywiście okazała się słodkawa...

Przepraszam za kolejnego posta o jedzeniu, ale najwyraźniej moja dieta interesuje najbardziej moją rodzinę, więc proszę o cierpliwość przy kolejnych sprawozdaniach z placu boju.
Może jutro pojawi się wreszcie notka o uniwersytecie :P Tak dla odmiany.

26 października 2010

aneczka gotuje I

Uwaga, przechodzę oficjalnie z poziomu easy na medium w grze, a raczej loterii pt. Japońskie jedzenie.
W przerwie między zajęciami zakupiłam dziś patelnię, deskę do krojenia i miskę na sałatkę - to była ta łatwiejsza część ;) Potem przyszło do wyboru półproduktów. Nie patrząc na cenę wzięłam to, na co miałam ochotę: sałatę lodową (jako jedyna sprzedawana w całości, reszta jest dzielona na pół, a nawet na ćwiartki! (pekińska)) oraz pomidory (drżę, żeby nie były słodkie). Ech, no i pasowałaby feta, ale na słone nie ma co liczyć... Aha, mała dygresja, znalazłam biały ser ;) Niestety, tylko w postaci zhomogenizowanej, do smarowania kanapek - no cóż, zawsze to coś... Mozarella też jest. Ale wracając do tematu, poszukałam jogurtu do sałatki, bacząc na zawartość cukru (nieważne, że w sklepie jest osobna półka z jogurtami owocowymi, a ja szukałam na półce ze śmietanami i jogurtami, które powinny być naturalne, zaczynam mieć sacharofobię i nie bez powodu, jak się zaraz przekonacie) i całe szczęście, ponieważ wybrany początkowo jogurt miał oznaczenie zawiera cukier. Wzięłam więc taki bez dodatku cukru i przed chwilą nieśmiało go spróbowałam. No cóż, smakuje jak polski waniliowy *grrr* Spodziewając się czegoś takiego, zaopatrzyłam się zawczasu w kilogram soli, ale boję się, że rezultat poprawiania w ten sposób smaku może być całkiem niejadalny. No cóż, spróbuję powalczyć z systemem.
W ramach nabiału wzięłam też dwa rodzaje tofu (dla odmiany duże i tanie^^ 400g za 1PLN) - uwaga, relacja na żywo, otwieram pierwsze opakowanie. O, bardzo dobrze, tak jak się spodziewałam, praktycznie bez smaku, z lekką papierową nutką - stosunkowo łatwo będzie można doprawić ;];];] Domyślam się, że drugie będzie podobne tylko twardsze, a mają krótką datę przydatności do spożycia, więc na razie zostawiam zamknięte.

I tu niestety, kolejna smutna historia: przyprawy. Rodzice, chyba jednak bez paczki się nie obędzie, ponieważ dostępne są tu głównie rozmaite octy oraz sos sojowy (całe półki) natomiast przyprawy w naszym rozumieniu to malutki regalik gdzieś w kąciku (hihi, jak w Polsce z jedzeniem "orientalnym" ;) ). A w nim głównie pieprz oraz papryka. Oregano jest w 2gramowych (!) słoiczkach (bez kitu, 2g to ja zużyję do dwóch-trzech sałatek...), bazylia i tymianek w trochę większych, a curry w ogóle nie udało mi się znaleźć O.O >>>>>.> A ja nie przeżyję bez moich ulubionych zestawów do gyrosa czy ziół prowansalskich! :((((( Zakupiłam na próbę zmielone zielone przyprawy przypominające zioła prowansalskie (otwieram... łeee.... zmielone wodorosty o smaku zielonej herbaty >>>>.> ) oraz "arabiatę" (otwieram... AAAAA!!!! OSTRE!!! ok, dwa, trzy płatki do jakiegoś gulaszu...).

Dobra, koniec tych eksperymentów, więcej nie zdzierżę... Jadę do jeszcze jednego sklepu poszukać przypraw, jakby co będę się odzywać w tej sprawie.

Na pocieszenie mam ceny napojów wysokoprocentowych. Bardzo porządną whisky 0,7l da się dostać za jakieś 20 zeta ^__^v To, że na ulicach nie widać zataczających się pijaczków to nic innego jak rezultat wielowiekowego wpajania społeczeństwu zasad i ich przestrzegania (upijanie się do nieprzytomności z kolegami z pracy jest jak najbardziej dozwolone).


Offtopicznie. Przyszła jesień! (no, dla autochtonów zima XD ). Zrobiło się chłodno (15-17C), musiałam dziś założyć marynarkę ;) ALE... dziś zupełnie nie czułam tego całodziennego znużenia!!! Ech, chyba mimo wszystko, bez względu na to, co mi się marzy, mój organizm w zbyt cieplarnianych, ciepło-wilgotnych warunkach, zaczyna popadać w letarg :P
Z jesienią przyszły też bardzo silne wiatry. And I mean, silne. Mało co nie przewróciłam się dziś na rowerze >>>.>

PS. Aha, dla nie używających fejsa - Link Miesiąca Fake Science XDXDXD Michał, that made my day^^

24 października 2010

jedzenie po japońsku III

Dziś z cyklu Kącik makontenta - przyznajcie, że się stęskniliście ^^

Po pierwsze, kupuję jednak naczynia i sprzęty kuchenne. Nie jestem już w stanie wytrzymać diety opierającej się na smażeninie, jakkolwiek smaczna by ona nie była :/ Wczoraj usiłowałam znaleźć na śniadanie rybę z sałatką i okazało się to niemożliwe. Sałatka jest albo sama, albo z szynką, a jeśli ryba to zawsze z ryżem. Nie pozostaje mi nic innego jak zaopatrzyć się w patelnię, nóż i deskę do krojenia, a następnie testować te wszystkie dziwne składniki, sosy i półprodukty i wymyślić dla nich jakieś zastosowanie. Niby malkontencę, ale w sumie cieszę się na te eksperymenty ^^
Jedyny minus to brak białego sera :((((( Ach, już tęsknię, a co to będzie za miesiąc i dalej??? >>>.>

Irytują mnie nieco tutejsze zwyczaje zachowania się w restauracji - a raczej w izakayi, bo trzeba to jednak rozróżnić. A zatem, dygresja: restauracja to wszelkiego rodzaju lokale (także sieciowe), które serwują dany typ jedzenia (chiński, ramen - zupki z makaronem, tempurę, sushi itp.); izakaya to miejsce raczej nastawione na picie po pracy, ale także z dość sporym wyborem jedzenia, raczej ogólnego. W izakayi płaci się kolektywnie za stolik, nie spotkałam się z możliwością podzielenia rachunku. Trudno, taki zwyczaj, w Polsce też tak bywa, tyle że u nas zabiera się rachunek i dzieli zgodnie z zasadą kochajmy się jak bracia, rozliczajmy się jak Żydzi. Zasadą, dodam, rozumianą znakomicie w szerokich kręgach europejskich. Niestety, biedni ryugakuseje (zagraniczni studenci) są skazani na płacenie horrendalnych rachunków, jeśli chcą się zaprzyjaźnić z Japończykami, ponieważ zamawianie wygląda tak: najpierw wszyscy mówią, czego chcą się napić - jeśli ktoś nie jest zdecydowany dostaje piwo, potem wybiera się jedzenie, a potem Japończyk zamawia sam jedzenie dla reszty, a na końcu dzieli się rachunek po równo. I tak właśnie dziś zostałam uszczęśliwiona sałatką, na którą zupełnie nie miałam ochoty, bo wcześniej wzięłam sobie całkiem smaczną zupkę. Kufa, jak będę chciała coś dla siebie zamówić to zrobię to sama. Rozumiem, że pewnie chcą być mili i umożliwić nam spróbowanie różnych dań, ale dlaczego nikt się nie zapyta czy w ogóle mamy na to ochotę??? Tak samo wczoraj: Francuzi byli zainteresowani tylko piciem, ale Japończycy zamówili do tego kilka dań i w rezultacie rachunek był dwa razy wyższy.
Następnym razem będę chyba chamem i na początku zapowiem, że zamawiam sama dla siebie, i płacę tylko za to, co zjem, bo niby z jakiej racji mam płacić za dania innych osób.

Dla rozluźnienia atmosfery, ciekawostka japonistyczno-lingwistyczna.
Przeprowadziłam wczoraj rozmowę o kuchni polskiej, między innymi o pierogach, które są podobne do chińskich gyoza, ale się ich nie smaży tylko wrzuca na wrzątek. I zabrakło mi czasownika gotowanie na wrzątku. Japonka bez namysłu rzuciła boiru-suru (robić boilowanie - zapożyczenie z angielskiego), ale pamiętałam z lekcji u Sakamoto, że na pewno był osobny czasownik japoński. Japonka nie wiedziała jaki, więc spojrzałyśmy do słownika (znacie inny naród, który zawsze nosi ze sobą przenośne słowniki?) i oczywiście było w nim yuderu. Wniosek z tego taki, że nie ma co przesadzać z nauką japońskiego, bo i tak przeciętny Japończyk będzie na niższym poziomie, lepiej rozbudowywać umiejętności w zakresie potocznego mówienia, co czynię ^_^v

PS. Dziś był tu pierwszy deszcz, odkąd przyjechałam. Choć ja go głównie słyszałam, bo odsypiałam do połowy dnia wczorajszą imprezę :P
A tak ogólnie to wciąż chodzę nawet wieczorami w krótkim rękawku, chyba że akurat wilgotność spada i temperatura jest bardziej odczuwalna.

20 października 2010

jedzenie po japońsku II

Nie spodziewaliście się tak szybkiego powrotu do tematu, co? ^^ Przez ostatnie kilka dni dokonałam jednak przełomowych odkryć, więc relacjonuję na bieżąco.

1. Znalazłam mleko 1.0%, które smakuje jak nasze 1.0% - to naprawdę sukces - kawa już prawie przypomina smakiem kawę. Nie osiadam jednak na laurach i wciąż będę poszukiwać 2procentowego Graala.

2. Czy ja coś mówiłam, że bułki są dobre? To było szczęście początkującego. Wczoraj nabyłam bułkę z warzywami (groszkiem i kukurydzą) oraz z ziemniakami, serem i bekonem. Pierwsza owszem miała odpowiednią konsystencję, za to smaku żadnego; druga okazała się miękka i słodka (!) a ten bekon, ziemniaki i ser były chyba rozpylane w aerozolu albo w piance, bo się ich nie doszukałam w skorupce na bułce.

3. Nie pisałam jeszcze o owocach. To znaczy pisałam 3 lata temu, ale powtórzę ;) Są absolutnie piękne i każde nadaje się do katalogu, ale trzeba za to płacić odpowiednią cenę :/ Jedno jabłko kosztuje jakieś 5-7PLN, w zależności od sklepu i promocji. Moje ukochane kaki są trochę tańsze, bo da się je dostać już za jakieś 3 PLN, ale to i tak horrendalna cena za sztukę :/ Wczoraj NIEMIEC powiedział, że w domu bardzo lubi jeść owoce, ale tu będzie musiał z nich zrezygnować, bo są za drogie.

Z cyklu Dźwięki Japonii - ta piosenka to chyba hymn drużyny bejsbola z Fukuoki - towarzyszy mi przy większości zakupów i leci W KÓŁKO. Z czasem przestaję ją słyszeć, ale gdy atakuje mnie przy wejściu reaguję alergicznie.

17 października 2010

jedzenie po japońsku I

Uzbierało mi się już wystarczająco dużo doświadczeń z tutejszą żywnością, więc mogę zrobić jakąś wstępną część pierwszą. Nie wątpię bowiem, że czeka mnie jeszcze wiele niespodzianek ;)
W Osace miałam jakąś tam styczność z daniami japońskimi, ale głównie ze stołówki, więc wielkiego wyboru nie było, ale że miałam opłacone obiady, zakupy ograniczały się do przekąsek czy owoców oraz nabywania prowiantu na wycieczki.
Tutaj natomiast muszę się sama zatroszczyć o jedzenie, więc kupuję to, co miejscowi. Zazwyczaj w ciągu tygodnia, wybieram sobie jakieś bento (drugie śniadanie złożone z ryżu i różnych malutkich smakołyków: sushi, krokietów, ryby, pierożków - codziennie coś nowego) i ono starcza mi na śniadanie i obiad. Wieczorem zalewam sobie misoshiru (zupa na bazie bulionu ze sfermentowanej soi - smakuje o niebo lepiej niż brzmi) i idę na wyprzedaż do pobliskiego supermarketu. Polega ona na tym, że zupełnie świeże rzeczy, z tego samego dnia, przecenia się pod wieczór, żeby ich nie wyrzucać po zamknięciu sklepu. Im bliżej zamknięcia tym obniżka większa (do 50%), ale i trudniej upolować coś smakowitego ;)
Promocja jest też w piekarni - rozmaite nadziewane bułki i sandwiche są w cenie 100Y (3,5PLN) za sztukę. Dziś nabyłam dwie na spróbowanie i jestem nawet zadowolona, ponieważ były całkiem pikantne (choć cena 3,5 (przed przeceną 5,5) za bułkę z topionym serem jest jak dla mnie wygórowana -_-"). Tu uwaga ogólna: w Japonii większość jedzenia jest słodkawa, a prawie większość jest miękka. Noż nawet jedzenie musi być kawaii... Nadrabiam niedobory soli i ostrych przypraw jedząc ryby i od czasu do czasu jakieś snacki. Z wynalazków: chipsy o smaku takoyaki (pieczonych kuleczek z ciasta naleśnikowego z kawałkiem ośmornicy) oraz chipsy o smaku umeboshi (marynowanej śliwki) XDXDXD Moje ulubione: o smaku zielonego groszku.
Osobnym przeżyciem było kupowanie bułek :D Każdy bierze sobie tackę i szczypce do pieczywa , wybiera co chce i idzie z tym do kasy. Ja po nałożeniu bułek odwiesiłam szczypce skąd je wzięłam, żeby nie robić bałaganu przy płaceniu. No i niestety to było faux pas, ponieważ nie zauważyłam, że wszyscy inni klienci mają je dalej na tacce. Jeszcze nie przyzwyczaiłam się na tyle do japońskiego sposobu myślenia... Przecież jakżeby pani kasjerka miała nakładać wszystkie bułki (każdą do osobnego woreczka!) jednymi szczypcami. Każdy klient ma swoje, których używał, a po zapakowaniu zakupów, kasjerka wrzuca je do kosza, z którego kolejna osoba wyjmuje je i przeciera. Kami-samo, a ja odwiesiłam takie ubrudzone na wieszak, co za nieobyty ze mnie prymityw.

Płyny: litr mleka waha się od 150 do 900Y (4-32PLN). Ciężko znaleźć jakieś poniżej 3,6% Ja kupiłam 2,5% i smakuje ono jak nasze rozcieńczone skondensowane (jakkolwiek głupio to brzmi). W połączeniu z miejscową kawą (nie no, co będę kupować neskę, trzeba poeksperymentować :P ), która ma smak zbliżony do zbożowej piję codziennie napój, który trudno nazwać kawą ;] A niestety muszę pić ją przez cały dzień (stąd malutki termosik został zakupem miesiąca), bo inaczej zaczynam odczuwać znużenie i przysypiać >>.>
Soki. Byłam bardzo mile zaskoczona, kiedy kupiłam sok marchwiowo-warzywny i miał on smak słodkiej marchewki, a nie dyni. Zachęcona tym odkryciem kupiłam sok 100% marchwi i oczywiście rezultat był inny od oczekiwanego ;] Marchewka bez dodatku warzyw okazała się słonawa :/
Na tej samej promocji były jeszcze soki z zielonych i fioletowych owoców - jestem ciekawa kolejnych wyników eksperymentu :D

Niebawem na picasie ilustracje plus kilka bonusów.

17 listopada 2006

to, co wszyscy lubią najbardziej;)

Czyli o tym jak dziś wreszcie miałam czas na randkę;P
Do bolly-czytaczy - chodziłam od dwóch dni w skowronkach i cieszyłam się jak głupia na seans i przy okazji dowiedziałam się, że większość moich współstypendystów widziała choć jeden film z S. W Serbii, Rumunii, Słowenii, nawet Arabii Saudyjskiej filmy bollywoodzkie normalnie lecą w telewizji. Dziewczyny z Kazachstanu i Kirgistanu też kiwały głowami ze zrozumieniem:)

Ale to Japonia według a. więc do rzeczy:
No, za czym ta kolejka?..
Dziś krótki przewodnik aneczki po zdradliwym japońskim jedzeniu.
Ogólnie rzecz biorąc, przyjeżdżając tutaj należy porzucić wszelkie doświadczenia kulinarne nabyte w Europie. Tu wszystko udaje coś czym nie jest. Zarówno pod względem smaku jak konsystencji.
Gruszka udaje jabłko.
Coś co wygląda na kawałki ziemniaków okazuje się słodziastymi mordoklejkami. To z tyłu to budyń o smaku gotowanego jajka z ukrytymi kawałkami ośmiorniczek i kleszczami kraba.
Myślałam, że to mandarynka w galaretce, ale to była mandarynka w szklistym lukrze.
A już broń Boże nie jedzcie czegoś, co udaje kotlety. To zbitek pozbawionych smaku żył.

Najdroższe są chyba owoce. Jabłka może i wszystkie są czerwoniutkie i okrąglutkie, ale za jedno takie można kupić co najmniej kilogram naszych. Za to to pomarańczowe (kaki) jest rewelacyjne. Ja wiem.. taka bardziej intensywna i twarda morela.
Tego nie polecam. Nazywa się uden i wszystkie te składniki smakują właściwie tak samo, czyli jak gumiasty kalmar. Nie wiem jak to robią, ale nawet jajko nie smakuje jak jajko.. To szare to chyba tofu..
Pamietacie rybę w ryokanie? Teraz możecie się zapoznać.
Ta dla odmiany naprawdę jest dobra. Nazywa się taiyaki i jest z gęstego ciasta naleśnikowego głównie z nadzieniem ze słodkiej fasoli, ale da się też zdobyć takie z czekoladą:)
Bardzo bezpiecznie - "dinner" i wszystko jasne;]
Najbezpieczniej jest kupować wszelkiego rodzaju panierowane ryby, krewetki i krokiety.
To też jest dobre. Soba - czyli rosół z makaronem gryczanym. Można sobie do niego dorzucić różne dodatki - ja lubię dużo wodorostów, suszonej ryby i plasterek smażonego tofu.

I na koniec dzisiejsze kuriozum. Wachlarzyk;]

12 listopada 2006

to się nazywa tajken!

czyli rzecz o doznaniach cielesnych w przeciwieństwie do keikena gdzie tylko się patrzy :)
Jak to zwykle w moim przypadku nie było mowy, żeby wszystko poszło bez problemów i podczas gdy większość ludzi czekała na swoją rodzinę najwyżej 15 minut, ja czekałam półtora godziny.
Za to w niezłym towarzystwie;] A jak się wszyscy o mnie martwili i przepraszali;P
W końcu pojawiła się pani, która oczywiście zaczęła mnie jeszcze bardziej przepraszać i nie mialam jak powiedzieć formułki powitalnej w stylu "konkai wa osewa ni narimasu itd. czyli dziś oddaję się pod państwa opiekę".
Przyjechała po mnie samochodem, więc oczywiście najpierw miała ubaw jak chciałam wsiąść na fotel kierowcy;P
To większa część rodziny:
Jeżeli dobrze policzyłam (bo oni tu dalej podają datę urodzenia w latach Showa..) to dziewczyna ma 24 lata, pani 52, a pan 56.
Tak wygląda okolica:
Widok z mojego okna:
I teraz coś dla Asi. Zapomnijcie o zenie, shinden-zukuri, tokonomach i innych. Tak wygląda mieszkanie przeciętengo Japończyka (no może nie przeciętnego, bo ci raczej byli z tych bogatszych, wnioskuję m.in. z posiadania trzech samochodów w tym jednego z siedzeniami ze skóry, naiwgacją itd.)
Przedsionek:
Pokój z otwartą kuchnią:
Mój pokój:
Tak się przechowuje kimona:
I łazienka:
i taka ciekawostka. Bardzo przdatna rzecz w kraju, w którym większość czasu spędza się na podłodze. Nie ma przełącznika na kablu. Dokładnie sprawdziłam:)
Prawdę mówił Krzyś, że trzeba bardzo uważać co się mówi, bo Japończycy będą się czuli zobowiązani do spełnienia wszelkich zachcianek. Pani się mnie zapytała, co chciałam zrobić w Japonii. No to ja bez zastanowienia, że chciałam kupić geta, ale jest już trochę za późno i trochę trudno je znaleźć. I co się stało jak przyjechaliśmy? Pani dała mi komplet yukaty i get (Aha, chyba nie napisałam wcześniej co to yukata - to takie letnie kimono, dużo cieńsze, składające się tylko z jednej warstwy i nie wymagające tak skomplikowanych węzłow. A geta to takie klapki na drewnianym koturnie.)
Zauważcie jak pięknie pasuje wzorek na geta do tego na yukacie.
Poza tym trochę badziewia z pani pracy (mamo, co ja mam z nim zrobić? Te portmonetki i klips na lodówkę to może się przydadzą, ale figurkowa lampka i kuchenny timer już nie bardzo.. :/)
Do tego poskarżyłam się jak trudno znaleźć w Japonii sushi-bar. Więc pojechaliśmy do jedynego w okolicy, w którym trzeba było robić rezerwacje, bo był bardzo popularny:
Herbatę robi się samemu ze sproszkowanej zielonej herbaty.
Ci ludzie nie mieli rezerwacji:
A dziś powiedziałam, że chciałam zwiedzić najważniejszą świątynię w Osace, czyli Sumiyoshi Taisha.
Aha, tu od wczoraj pada deszcz:) Ale teraz już się przejaśniło, więc mam nadzieję, że znowu lato wróci.
Listopad to czas, kiedy świętuje się 3, 5 i 7 urodziny dzieci, więc w świątyniach masa dzieciaczków w pięknych, kolorowych kimonach.
I przy okazji lokalny odpust;]
Nie sądziłam, że te tradycyjne półokrągle japońskie mostki są aż tak strome:
Ogólnie rzecz biorąc było całkiem fajnie. Rodzina była bardzo miła, myślałam, że będę miała okazję pogadać więcej z młodymi córkami, ale one były ciągle czymś zajęte. Ale z panią też sobie porozmawiałam i dowiedziałam się różnych, ciekawych rzeczy.
Co do japońskiego - rozumiałam z 80-90% tego, co do mnie mówiła, więc raczej nie ma powodów do obaw o naszą znajomość kaiwy, drodzy japoniści. Ja też raczej nie miałam wielkich problemów z wyjaśnianiem niektórych rzeczy.
Ciekawostka dla japonistów: my nie jesteśmy Porando niwa coś tam coś tam tylko mukou...

Chciałam bardzo podziękować w tym miejscu Japan Foundation, za to, że mnie tu zaprosiła i Joli, wiadomo za co ;) Naprawdę wiele się tu nauczyłam i zrozumiałam. I za transfer 300 kilo - za czas niedługi wreszcie zobaczę Dona^____^ Och, znowu się tu prywata wdarła, ale nie mogłam się powstrzymać - to mój najbardziej oczekiwany film roku.

I jeszcze post scriptum dla Asi i maminka- część koncertu życzeń. Mam nadzieję, że Wasze poczucie estetyki nie ucierpi za bardzo:
http://www.youtube.com/watch?v=OlHpIlP3cvk
To taki bardziej umiarkowany przypadek. Są dużo bardziej ekstremalne. Większość Japonek ma krzywe nogi i przy dodatkowym stawianiu palców do środka wygląda to fatalnie, ale one z uporem maniaka tak chodzą..

3 listopada 2006

Nandesukeredomo (Hiroshima, Miyajima)

Kwiatuszki dla dzisiejszej solenizantki: (mam nadzieję, że tu zagląda;)
A teraz do rzeczy:
Shinkansen nie jest tak szybki jak myślałam, ale z Osaki do Hiroszimy jechaliśmy niecałe 1.5h. To znaczy, że pewnie jest szybki, ale tak się tego nie czuje;)
Ogólnie jest tak szybki jak samolot i równie drogi, ale jest dużo wygodniejszy - spokojnie mozna sobie wyciągnąć nogi.
Tutejszy kiosk - żadnych zabezpieczeń, wszystko leży na wierzchu.
Dzieciaczki wszędzie tak siedziały - nie wiem, może to sposób, żeby je jakoś w ryzach utrzymać?..
Specjalność Hiroshimy - okonomiyaki
Zaczyna się od naleśnika:
Na to kapusta, kiełki rzodkiewki i co się chce (czyli okonomi:) - krewetki, bekon, warzywa
Potem całość ląduje na makaronie (który wcześniej tak fajnie się przerzuca łopatkami;))
I wychodzi takie coś jak na talerzu:) A wszystko na oczach okyakusama:) Tylko strasznie ciepło przy tej płycie;P
Kandelabr w autokarze do Miyajimy;]
Widok na Miyajimę z drugiego brzegu - brama torii na wysokości linii brzegowej między mną a promem.
A to w ręce to nie piwo tylko kawa:) (Aha, tutejszy zwyczaj salarimanów spiących we wszelkich środkach transportu jest wyjątkowo zaraźliwy;P)
Na miejscu trochę się rozczarowaliśmy, bo każdy spodziewał się ryokanu w stylu shinden-zukuri a okazało się, że będziemy mieszkać w hotelu z washitsu, po którym chodzi się w yukatach.
Zabezpieczenie naszych bagaży;]
Itsukushima jinja:
A tu rano jak jest otoczona wodą:
Obowiązkowy spacer po straganach z pamiątkami:
I główna atrakcja Miyajima: (to jeden z trzech najpiękniejszych widoków Japonii)
Wieczorem:
W nocy:
I wczesnym rankiem:
Nasz pokój:
I z futonami:
Wszyscy spieszą na kolację:
Do tego pokoju:
Taki zastałam zestaw:
Potem co chwilę nam coś donosili:
Hihi, nawet nie chcę myśleć, ile zasad regulaminu jedzenia takiego obiadu złamaliśmy;P
Ogólnie karta dań liczyła 17 pozycji i był to najdroższy obiad w moim życiu - podejrzewam, że na osobę wyszło z tysiąc złotych. I teraz będę bluźnić - wolałabym zjeść 10 razy tańszy obiad w kaitenzushi cz. takim barze sushi z taśmą, po której jeżdżą talerzyki z sushi. To w większości nie były zbyt smaczne rzeczy, albo nie na tyle, żeby za nie tyle płacić. No chyba, że ktoś lubi surową rybę, małże o smaku zbliżonym do wątróbki, ale takie jakby żylaste i bardziej galaretowate, mięso z głowy ryby, która się w ciebie patrzy (to akurat po zabawie w dorabianie uśmiechu pstrągowi w Szczawnicy niewiele mnie ruszyło;). Naprawdę smakowało mi to, co można dostać w każdej restauracji.
Onsen też nie był gorącym jeziorkiem pod gołym niebem otoczonym głazami tylko basenem z bardzo ciepłą wodą. Ale jak już miałam okazję, to spróbowałam (z oczywistych powodów zdjęć nie robiłam:) - samo siedzenie w wodzie jest przyjemne, ale po rozlicznych zachwytach Dżapańców, spodziewałam się czegoś więcej. Naprawdę fajnie było jak już się wyszło - zdecydowanie czuć było, że ciało się zrelaksowało i rozluźniło.
Potem zwiedzanie muzeum w Hiroszimie i parku Pokoju. Nie wiem, czy wiecie coś o żurawiach z origami, jakie się tam zostawia:
Dziewczynka cierpiąca na chorobę popromienną zaczęła je składać, bo usłyszała, że kto złoży ich tysiąc, tego życzenie się spełni. Niestety zmarła, ale do tej pory zostawia się żurawie w intencji zmarłych od bomby ludzi.
I jeszcze Shukkeien czyli miniaturowy ogród koło Muzeum Narodowego w Hiroszimie (mają mój ulubiony obraz Kandinskiego^____^ Po raz pierwszy się cieszyłam, że dali nam tyle czasu wolnego;))
Ponieważ tłumy się dopominają o zdjęcia bishonenów to dziś malutki rzucik:
Yamashita-san uczy nas jak się obsługuje chochelkę do mycia rąk w świątyni:) Ale najbardziej lubię go za to, że mówi tak, że czlowiek nie czuje się jakimś przygłupem. Na przykład: ..shinkansen to iu totemo hayai densha (shinkansen czyli bardzo szybki pociąg). No myślałam, że odpadnę jak to usłyszałam;] Niestety oprowadzała nas babcia, która tak wszystko zawoalowywała keigo, że prawie nic nie zrozumiałam. I do tego co drugie zdanie kończyła "nandesukeredomo" (naprawdę - specjalnie słuchałam).
I jeszcze taki pozytywny osobnik:)
Hai, oshimai!