23 kwietnia 2011

wieloryb, czyli jak się skończy moja ekstrawagancja

Przyszła wiosna i od razu bardziej się chce. Aktywnie więc szukam sobie różnych rozrywek, poniżej zestawienie z ostatniego tygodnia ;)

piątek: bardzo sympatyczny nomihodai z Olą, na tarasie klubu. Zapłaciłyśmy aż 2000Y (normalnie powyżej 1000Y nie płacę), ale drinki były pyszne i bardziej skomplikowane (margarita^^) i mogłyśmy sobie usiąść na tarasie, na piętrze, z dala od hałaśliwej muzyki i spokojnie pogadać. A i noc była ciepła ^^

niedziela: shabu-shabu tabehodai. Shabu-shabu to jedna z tradycyjnych japońskich zup. A raczej nie zup tylko nabe, czyli wrzucania na gotujący się bulion mięsa, warzyw i malutkich pierożków. Smakowało mi średnio, bo na mięso nie miałam ochoty, a bulion był totalnie bez smaku, więc wrzucone na niego warzywa trzeba było maczać w sosie octowym. Dziękuję, wolę sobie zrobić własną sałatkę. Karol i Ola byli za to zachwyceni, bo tyle mięsa za taką cenę da się zjeść w niewielu miejscach.
Wieczorem shooting bar. Po zamówieniu drinka można sobie postrzelać z broni pneumatycznej ^^ 25 strzałów z pistoletu za 300Y (10PLN) - zabawa przednia, tym bardziej, że okazało się, że mam talent i trafiam w sam środek :D

poniedziałek: tabehodai w restauracji włoskiej na przeciwko akademika. Oprócz pizz i spaghetti, cała masa pysznych sałatek i DESERY... Tiramisu, murzynki, fontanna z czekolady... Ledwo się wytoczyłam.

wtorek: tabehodai lodów ^^ Za 500Y mogłyśmy dowoli nakładać sobie gałki lodów SAME (ach, spełniło się moje marzenie dzieciństwa, kiedy to z bólem serca patrzyłam jak piękną gałkę pani sprzedawczyni obciera na końcu o brzeg. Z radością więc nakładałam sobie pełne okrąglutkie gałki ^^). A po drodze jeszcze wizyta w kaitenzushi - teraz mają sezonowe sushi ze szparagami i surową, wędzoną szynką.

środa: zwyczajowo wieczór z dziewczynami w pubie brytyjskim. Cider lub dwa i darmowy deser z okazji Ladies' Day ;)

czwartek: obiad z moim czwartkowym klubem. Brazyliski strogonoff, baranina w sosie musztardowym i pistacjach i inne wspaniałości.

piątek: 7h w salonie gier XD Za 1300Y (40PLN). Przy czym japoński salon gier to paropiętrowy budynek i oprócz zwyczajowych strzelanek, motorów czy flipperów jest jeszcze boisko do koszykówki, tor do odbijania piłek bejsbolowych, dartsy, karaoke, fotele do masażu, kącik internetowy, ba, jest nawet prysznic :D Niezła alternatywa dla hotelu ;]

niedziela: tatar z kangura w australijskiej restauracji. Dość dobry, ale to wciąż mięso, więc oczywiście nie byłam w stanie docenić należycie :P

Mam nadzieję, że ten hulaszczy tryb życia nie odbije się jakoś mocno na mojej wadze :P

21 kwietnia 2011

problemy z angielskim

Powoli zaczynam drugi semestr ;) I w sumie się cieszę, bo zaczynał mnie już męczyć nadmiar wolnego czasu. A jak tylko poszłam na pierwsze zajęcia to kalendarzyk na weekend się zapełnił ^^

Niektórzy z Was są zainteresowani, więc poniżej opisuję jakie przedmioty wybrałam na to półrocze. Czytelnicy niezainteresowani mogą przejść do kolejnego akapitu ;)
- różne rodzaje języka japońskiego: kobiecy, dziecięcy, dialekty, poezja
- tłumaczenia na język angielski
- filmy ;)
- literatura współczesna (obowiązkowo)
- zdawanie relacji z przeczytanej książki (docelowo ma to być jedna z pozycji do magisterki, ale można generalnie przeczytać cokolwiek z szeroko pojętej "kultury". Mam nadzieję, że prowadząca zgodzi się na moją 通勤電車に座る技術 czyli poradnik dla salarymana jak upolować miejsce do siedzenia w zatłoczonym pociągu ;D ).
Dodatkowo musieliśmy wybrać dwa zajęcia z regularnych wykładów na uniwersytecie. Zastanawiałam się chwilę, czy nie pochodzić na językoznawstwo, ale terminologia jest tu za ścisła i czasami mam problemy po polsku, a co dopiero gdybym musiała pisać jakieś raporty po japońsku :/ Tym bardziej, że oni tu mają inne podejście do morfologii choćby.
W związku z czym poszłam w języki obce i dla przypomnienia wzięłam niemiecki (oj, ciężko będzie... ale jak teraz sobie nie odświeżę to już chyba nigdy), koreański (żeby choć menu umieć przeczytać) oraz angielski. I tu dochodzimy do przyczyny powstania niniejszego posta.
Wybrałam kurs dotyczący prezentacji. Ponieważ zdaję sobie doskonale sprawę, że występy publiczne nie wychodzą mi całkowicie i warto byłoby to zmienić. I muszę przyznać, że nieco zirytowały mnie reakcje Angielski? Idziesz na łatwiznę. Większość Azjatów zakłada, że jak się jest z Europy to automatycznie potrafi się mówić po angielsku i jakoś nie może zrozumieć, że może i łatwiej mi się mówi niż po japońsku, ale też wymaga trochę wysiłku. Nie mówiąc o tym, że poprzez wygłaszanie prezentacji po japońsku nic bym się nie nauczyła, bo skupiałabym się tylko na języku. A mówiąc coś prostego po angielsku mogę się skupić na umiejętnościach.
Prowadzący jest bardzo sympatyczny i pozwolił mi na uczestniczenie bez żadnego problemu. Co innego myślała na ten temat japońska biurokracja. Pani w sekretariacie powiedziała tylko Perhaps... You should take a placement test. Uwielbiam jak Japończycy starają się mówić po angielsku uprzejmie, a wychodzi im zupełnie na odwrót.
Mój kurs był oznaczony jako level 2 i nie powinnam mieć poziomu wyższego, bo inaczej nie przyznają mi punktów. Większość kursów na Kyudaju to level 2 i 3, jest raptem jedna 4. Oczywiste więc było, że trzeba będzie oszukiwać i zaniżyć swój poziom.
Egzamin byl koszmarem. Glownie ze wzgledu na swiadomosc jak bardzo trace tam czas. Amerykanski profesor poswiecil najpierw z 5 minut na wyjasnienie wszystkim Azjatom jak maja wypelnic pole imienia i nazwiska. Potem z 10 minut trzeba bylo poczekac az je wypelnia. Wciaz zdumiewa mnie jak bardzo oni nie potrafia sobie radzic w najprostszych zyciowych sytuacjach i nawet dokladne wyjasnienie czasem nie pomaga. Nastepnie trzeba bylo jeszcze wypelnic (o zgrozo) pole z wydzialem i kim sie jest na kyudaju. Hurra, pomyslalam, wreszcie zaczniemy test. O nie, nie. Przeciez trzeba bylo dokladnie omowic jak beda wygladaly cwiczenia ze sluchania. Pierwsza czesc, krotkie zdanie, a potem pytanie do niego; druga czesc - dialog itd. I kolejne 15 minut. Przed zasnieciem powstrzymywal mnie jedynie fakt, ze profesor co chwile grzmial, zeby nie patrzec na kartke, tylko na niego o.O
Zeby nie przedluzac. Test byl masakrycznie latwy. Same pytania czy teksty moze nie tak bardzo, ale pytania... Na wiekszosci testow jest tak, ze dwie odpowiedzi odrzuca sie dosc szybko, a potem zostaja dwie, nad ktorymi trzeba chwile pomyslec. Tutaj trzy odpowiedzi tak bardzo nie mialy sensu, ze trzeba by w ogole nie znac angielskiego, zeby zle odpowiedziec.
Wciaz nie moge pojac tego, jak to mozliwe, ze test wstepny na uniwersytet jest na naprawde wysokim poziomie, przynajmniej CAE, a same zajecia z angielskiego sa w wiekszosci o 4 poziomy zaawansowania nizej.
Mimo ze staralam sie jak moglam i zakreslalam wbrew sobie zle odpowiedzi (no jakze to tak, wszak uwlacza mojej inteligencji zakreslenie tak oczywistej zlej) wyladowalam na poziomie 4... Cale szczescie wykladowca z prezentacji w ogole nie bral pod uwage wyniku, wiec dalej moge sobie spokojnie chodzic na zajecia. A musze przyznac, ze mimo niskiego poziomu samego jezyka, juz daly efekty ^^

15 kwietnia 2011

kampania wyborcza

Niedawno były tutaj wybory do samorządów prefektur. I była to jedna z nielicznych okazji, żeby doświadczyć japońskiego hałasu. I nie było to niestety miłe doświadczenie.
Jak w Polsce kampania polega na obklejaniu miast tysiącami plakatów, tak tutaj na wykrzykiwaniu pozdrowień i imienia kandydata przez megafony krążących po mieście samochodzików. Siedem dni w tygodniu, od samego rana. Nie wiem co o takiej formie promowania kandydatów sądzą Japończycy, ale ja w życiu nie zagłosowałabym na kogoś kto budzi mnie w weekend o 9. I naprawdę, nie wyobrażacie sobie jak irytujące były te "audycje": wykrzykiwane piskliwym, zaangażowanym głosikiem i aż kipiące od uprzejmych, nic nie znaczących zwrotów. Wszyscy w akademiku dostawali białej gorączki.
Kolejną absurdalną formą promocji były grupki ludzi stojących na skrzyżowaniach i machających do przejeżdżających samochodów XD No tragedia ;] A dzień przed wyborami na skrzyżowaniu stali na taborecikach sami kandydaci (tak mniemam, bo zamiast odblaskowych kamizelek byli ubrani w garnitury) i machali rękami ubranymi w białe rękawiczki. No cóż, przynajmniej mogłam sobie osobiście poszydzić z tych $%@#!%&# co mnie budzili z samego rana.

8 kwietnia 2011

Oppas' world

Korea jest brudna, hałaśliwa, zaśmiecona i chaotyczna. Ale żyje. I to jak! :D Ludzie śmieją się na ulicy, podjadają orzeszki w metrze, większość dziewczyn chodzi w tenisówkach, a jeśli gdziekolwiek zbierze się grupa ludzi, obowiązkowo po chwili pojawia się koło nich jakieś smakowite jedzenie i butelki soju.
Po wysztywnionej, klinicznie czystej i poprawnej Japonii początkowo nie mogliśmy się przestawić na to, że podobnie wyglądający ludzie zachowują się diametralnie inaczej, a miasto niby wygląda podobnie, ale panuje w nim zupełnie inna atmosfera, ale szybko pokochaliśmy ten otaczający nas rozrechotany bałagan.
Z Koreą i Japonią jest podobnie jak z Niemcami i Polską. Niby podobne kraje, ale jak tylko przekroczy się granicę zaczyna się inny świat. Postaram się jakoś podsumować nasz pełen wrażeń, dwutygodniowy wyjazd. W tym odcinku wrażenia ogólne, w kolejnym skrócony opis przygód ^^

Dwa dni zajęło nam uświadomienie sobie, dlaczego atmosfera w metrze jest inna: właściwie nie ma w nim salarymanów!!! W wagonie było zazwyczaj ze dwóch, trzech facetów w garniturze, reszta pasażerów była ubrana na sportowo: goretexy, spodnie dresowe, adidasy, czasem prochowiec. Niezależnie od wieku: od studentów, poprzez matki z dziećmi, po staruszków. I o dziwo wszyscy wyglądali w tych bluzach bardzo dobrze! A na pewno o wiele naturalniej niż wiecznie odpicowani i eleganccy Japończycy. Z przyjemnością patrzyliśmy również na normalnie chodzące dziewczyny, najczęściej noszące tenisówki, ale dobrze radzące sobie również ze szpilkami. Wszystkie japońskie fashion victim powinny jeździć do Korei jak do sanatorium i przez dwa tygodnie nosić się jak miejscowi ;]
Jak widzieliście na zdjęciach w dresach chodzą wszyscy od starszych pań sprzedających na straganach, po właścicieli knajp. Tylko pracownicy salonów z komórkami chodzili w garniturach. No i wiadomo, byznesmani.

***

Koreańczycy kochają jedzenie. Do tego stopnia, że najpopularniejszym powitaniem jest Jadłeś już? :D Wszyscy coś podgryzają, ciamkają, w powietrzu unosi się zapach jedzenia, na porządku dziennym jest też dziwny zapaszek w metrze (zależny zapewne od tego, co ludzie przewożą w siatkach z targu, albo gdzie akurat byli na lunchu ;) ).
Jak już pisałam pod zdjęciami, wiąże się to z tym, że jedzenie jest a) przepyszne, b) tanie, c) jest go dużo (zwłaszcza w porównaniu z maciupeńkimi porcjami w Japonii). Jak już widzieliście, właściwie nie da się tylko napić - zawsze dostaje się spory zestaw przystawek lub trzeba zamówić jakieś danie do picia ;)
Jakże wspaniale było sobie chodzić po ulicy i szamać dopiero co kupionego hottaka, wiedząc, że za parę metrów będzie można kupić inny smakołyk, a przede wszystkim nie martwiąc się, że ludzie będą się patrzyć z politowaniem, lub co gorsze z oburzeniem ;)
Żeby było zabawniej wszystko tam ma wyliczone kalorie :D Od napojów w kawiarniach, po informację, ile kalorii spali się na danym szlaku ;)

***

Brak kombini, starbucksów oraz salonów pachinko co kilkanaście kroków powodował w nas malutki niepokój, nie sądziłam, że aż tak mi będzie brakować tych budynków w obrazie miasta :P

***

Koreańczycy jeżdżą jak szaleni. Oczywiście Chińczyków nikt nie przebije, ale to co się działo czasem na ulicach było mocno szokujące. Na porządku dziennym jest na przykład przejeżdżanie na czerwonym świetle przez skrzyżowanie jeśli nic nie jedzie z boku ;)
Luźne stosowanie się do przepisów drogowych nie dotyczy tylko kierowców indywidualnych, raz autobus, którym jechaliśmy zawrócił znienacka na podwójnej linii XD
Całe szczęście ruch na Jeju nie był tak duży, a w mieście było trzy pasy w jedną stronę to specjalnie się nie stresowałam prowadzeniem. No i fajnie było wiedzieć, że jak będę coś robić źle to zaraz zaczną na mnie trąbić i drugi raz nie zrobię takiego samego błędu :P


Ok, na razie tyle...
cdn ^^

7 kwietnia 2011

telegram

W ciągu trzech dni średnia temperatura skoczyła z 7 do 20 stopni O.O Mam nadzieję, że utrzyma się przez jakiś czas na stałym poziomie...

Wiele osób tutaj musiało wrócić do swoich krajów :/ Głównie rządy Stanów i Francji ześwirowały i cofnęły ludziom stypendia. Mogli albo zostać i żyć tu na swój koszt, jako turyści, albo wracać... Jeden Francuz dostał nawet maila z Ministerstwa Edukacji z prośbą o powrót. Oczywiście powiedział, żeby się od niego odwalili, w Fukuoce nic się nie dzieje. Niestety, nie wszyscy mieli tyle szczęścia...
Oczywiście z nami nikt się nie skontaktował ;] Koleżanka studiująca w Tokio sama zadzwoniła do ambasady, bo obawiała się o stypendium i czy przypadkiem jej też nie odeślą. Usłyszała tylko oschłą informację, że nie ma powodu do niepokoju, jak coś się będzie działo to ambasada się z nią skontaktuje, do widzenia. Czasem dobrze być olewanym Polakiem :P

Jestem absolutnie zachwycona faktem, że Book Off traktuje albumy Taschena jako gazety i przecenia je raz na jakiś czas wraz z innymi czasopismami o 50% ^^ Mniej zachwycona będę kosztami wysyłki do kraju, ale co tam :P

Zupełnie nie rozumiem tego wielkiego "halo" wokół sakury. Owszem, ładna jest, ale żeby aż tak... Jedno jest pewne, przez ten cały szum jaki Japończycy robią wokół kwitnięcia każdego drzewa czy kwiatka, będę zwracać dużo większą uwagę na polską florę od tej pory ;)

Pisałam, ale powtórzę. Nienawidzę japońskiego zwyczaju wycofywania znienacka produktów. Planowałam zakup kilku kubków ze Starbucksa obrazujących Kioto czy Osakę, a tu nagle znikły z półek. Czemu, CZEMU nikt nie naklei chociaż karteczki, że sprzedaż danej rzeczy skończy się za tydzień??? CZEMU?