27 września 2011

chiński misz masz II

Kierowcy autobusów w Chinach preferują styl nieformalny. Tshirty, klapki, bluzy to standardowy uniform ;] Nie mogłam się długo przyzwyczaić do tego wrażenia, że to jakiś przypadkowy pasażer wskoczył za kierownicę i jeździ po mieście :P
A, kobiet-kierowców jest równie dużo jak panów, jak nie więcej ;)

***

Co miasto i rodzaj autobusu to inny sposób płacenia za bilet. Czasem przy kierowcy z przodu jest pudełko, do którego wrzuca się jednego (najczęściej) lub dwa yuany (40-80gr); czasem wchodzi się do środka i mówi konduktorce-bileterce gdzie się chce jechać i ona nalicza należność.

***

Najdziwniejszy bilet: metro w Nankinie. Tam nie było jak wszędzie plastikowych kart tylko żetony, które wrzucało się jak do skarbonki XD

***

W autobusach nie ma oświetlenia. W sensie w środku. Po zmroku jeździ się w mroku ;) W sumie jak się zastanowić, to po co niby światło w środku. Zazwyczaj jest taki tłok i tak trzęsie, że czytać się nie da, a zamiast na współpasażerów lepiej gapić się na zewnątrz :P

***

Najdziwniejszy incydent w autobusie: Nanjing. Kierowca kazał wszystkim wysiadać, kiedy autobus za długo stał w korku ;) To chyba było tuż przed ostatnim przystankiem, więc w sumie dość logicznie zadziałał.

Incydent, który sprawił najwięcej kłopotów: Xi'an. Drzwi zamknęły mi się przed nosem i nie zdążyłam wysiąść, przez co rozdzieliliśmy się z Filipem i to akurat w czasie jedynej burzy w czasie całego pobytu.

***

"Przystanek" to raczej miejsce, gdzie stoi kilka tablic, przed którymi zatrzymują się różne autobusy. W sensie przy jednej tablicy trzy autobusy, przy innej cztery itd. I takich tablic potrafi być od trzech do dziesięciu. Oczywiście nikt nie wpadnie na pomysł, żeby na obu końcach umieścić jakąś zbiorczą informację, skąd odjeżdża jaki autobus.
Dodatkowo, w odległości standardowej dla dwóch przystanków w Polsce czy Japonii, jest kolejny "przystanek", ale dla zupełnie innych autobusów!!! Oj, czasem naprawdę trzeba było się odreptać, żeby znaleźć autobus... W kategorii nieprzyjaznego interfejsu przoduje bezsprzecznie Xi'an. Raz w poszukiwaniu autobusu przeszliśmy dobre 300m w każdą stronę skrzyżowania...
A, żeby tego było mało, niektóre autobusy kursują tylko do 19:30...

***

Hong-Kong. Wspaniałe miasto. Ludzie kulturalni, nie wrzeszczą i do tego większość mówi wspaniałym angielskim. Nawet dziaduś w sklepie na przedmieściach.

Ja byłam pod wielkim wrażeniem autobusów, które wjeżdżały z łatwością po stromych, wąskich i krętych uliczkach na wzgórza o.O Dodam, że autobusy były piętrowe. Brawa dla kierowców.
Sporym zaskoczeniem było to, że w HK, który w końcu był pod sporymi wpływami brytyjskimi, jak nigdzie indziej w mainlandzie, da się wyraźnie poczuć Chiny! Ciężko mi to wytłumaczyć, ale wreszcie miałam poczucie takiej tradycyjnej atmosfery miasta. I to mimo otaczających mnie wieżowców. Może wynika to z tego, że w mainlandzie na gwałt się wszystko burzy, buduje i modernizuje, a HK zachowuje swój klimat...?
Bardzo żałowałam, że niespecjalnie było tam co robić w ciągu dnia (chyba, że lubi się shopping - o, to wtedy można siedzieć i tydzień, podobno), bo w nocy robił się naprawdę piękny. Mogłabym ze dwa wieczory pod rząd tylko jeździć tramwajem z jednego końca wyspy na drugi...

Z ciekawych przygód: parę razy zaczepili nas ludzie przeprowadzający jakąś ankietę. Ale za każdym razem dialog wyglądał tak:
- Skąd jesteście?
- Z Polski.
- Aha, dziękuję.
Koniec ankiety XD Zapewne Niemców czy Amerykanów pytali o coś więcej niż tylko kraj pochodzenia ;]

W Makau rikszarz chciał od nas 150$ (65PLN) od osoby (sic!) za przejażdżkę do centrum. Jak go ofuknęliśmy to obniżył cenę do 150$ za dwie osoby. Na drzewo. Autobus kosztował 2,3$. Zaoferowaliśmy mu 25$, ale tym razem to on nas ofuknął. Nie chce się pracować za byle jaką kasę... Pewnie, gość przewiezie jakiegoś helmuta nawet raz na dwa dni i już ma za co żyć przez tydzień.

Hong Kong był wspaniały, ale jego klima mnie niemal zabiła. Gdziekolwiek nie poszłam wiała na mnie zimnym powietrzem 17C i nie było gdzie przed nią uciec. Zgodnie z moimi prognozami, przeziębiłam się porządnie, i przez kolejne trzy dni kurowałam zatoki, nie mogąc się w spokoju radować pięknymi widokami Yangshuo. Z drugiej strony przytępił mi się mocno słuch, więc nie irytowały mnie klaksony i naganiacze ;] :P

***

Nie wiem o co chodzi, ale wiele kobiet chodzi po ulicach, trzymając się za ręce. Jeszcze rozumiem babcie z wnuczką, ale kobiety w okolicach 35-35...?

25 września 2011

chiński misz masz I

Po dwóch postach dedykowanych jednemu tematowi, teraz trochę (pewnie rozbitych na kilka postów) różnorodnych spostrzeżeń, na podstawie moich notatek, sporządzanych w ciągu podróży.

Polecam bardzo linie Eastern China - żadnych problemów z bagażem (czego nie mogę powiedzieć o Hainan Airlines - zatrzymali mi zapalniczkę w bagażu do LUKU) i znakomite jedzenie. Nie mówiąc o całkiem przyzwoitej kawie, nieczęsto się to zdarza.

***

Lotnisko w Szanghaju i pierwszy szok kulturowy (oczywiście w porównaniu z Japonią, zdążyłam już nieco zapomnieć jak wygląda Polska, o czym zapewne świadczy moja pogłębiająca się tęsknota za ojczyzną). Facet w kantorze na mnie nakrzyczał! Na mnie! Okyaku-samę! Potwarz! Bo przepraszam bardzo, nie zrozumiałam od razu jego chińskiego akcentu.
O horrendalnej prowizji 20PLN za wymianę nie wspomnę.

***

Maglev. Przejechałam się, bo tata mnie ofuknął, że nie skorzystałam rok temu. Fajnie było, ale jak przy shinkansenie, specjalnie się prędkości nie czuje. Choć na pewno nic nie stuka, ani nie buja. Co najwyżej, pociąg się dość mocno nachyla, ale to akurat jest fajne^^ No i jest całkiem cichy.

***

Trąbienie!!! Matko, mgliście pamiętałam, że jest i dużo, ale rzeczywistość dała mi w d. Słuchajcie, nie macie pojęcia, jaka kakofonia panuje na chińskich ulicach. Trąbi się tu z okazji każdej okazji. Jak ktoś nam zajedzie drogę, żeby dać znać pieszemu że się zbliża (nawet jak odbywa się to w ciemnej pustej uliczce i nie ma szans, żeby nie zauważyć świateł), ot tak, dla animuszu przy ruszaniu z miejsca, żeby pozdrowić innych (innego wyjaśnienia nie znalazłam dla takiego totalnie randomowego trąbienia między kierowcami), lub też podziękować za uprzejmość.
Koszmar, KOSZMAR... 15 minut spaceru chińskimi ulicami i człowiek ma serdecznie dość. Co oni, myślą, że ich nie słyszę na prostej drodze?! A jakby nawet coś się działo na skrzyżowaniu, czy bardziej zatłoczonym miejscu to i tak nie ma szans usłyszeć, kto trąbi, a nawet jeśli, to i tak się go zignoruje skoro trąbią wszyscy, bez specjalnego powodu.

***

Chiny to kraj smażenia. Świadczą o tym chociażby 5l butle sprzedawane wszędzie, np. w kombini.

***

Zachowanie w metrze... Oj, przeżyłam niewąski szok, kiedy pierszego dnia musiałam się przemieścić do mojej host w godzinach szczytu. Tłumy, ogromne tłumy, większe niż możecie sobie wyobrazić... Nie pozostaje nic innego tylko płynąć z resztą i nie dać się zadeptać.
Zachowanie ludzi mnie zdumiewało. Drzwi specjalnie otwierały się jakieś 15 minut po zatrzymaniu pociągu, ale ludzie i tak zaczynali się pchać zanim jeszcze dojechali na stację. Wsiadający również nie pozwalali ludziom wysiąść tylko pchali się do środka tuż po otwarciu drzwi.
Toż to sprzeczne z wszelką logiką... Już rozumiem, że można chcieć utrudniać życie innym, ale samemu sobie...?
Tu muszę oddać sprawiedliwość Pekińczykom. Pamiętałam, że ich zachowanie było absolutnie nie do przyjęcia i barbarzyńskie, ale okazało się, że jest zupełnie inaczej! Ludzie w większości czekali aż inni wysiądą, przepuszczali innych, nawet ustępowali miejsca starszym czy matkom z dziećmi. Nie chce mi się wierzyć, że źle pamiętam... Chyba zrobili im przez ten rok jakieś pranie mózgu...
Natomiast widziałam niejednokrotnie w całym kraju ludzi palących w metrze. W Japonii nie do pomyślenia.

***

Toalety. Och, tu jest o czym opowiadać, ale postaram się krótko, bo temat nie należy do najprzyjemniejszych. Chińskie toalety to w przerażającej większości jeden wielki syf. A nawet w poważnych instytucjach typu muzea narodowe nieobecność papieru to norma. W mniej poważnych miejscach toaleta to najczęściej rynna w podłodze łącząca kilka kabin. A nawet w toaletach z kabinami nierzadko można zastać pozostałości po wcześniejszych użytkownikach...
W Chinach, podobnie jak w Korei, użytego papieru nie spuszcza się z wodą tylko wrzuca do kosza stojącego obok. Jak przekonywały mnie ogłoszenia w większości hosteli, spuszczenie papieru powoduje zatkanie się instalacji.

***

Bardzo wielu starszych Chińczyków chodzi po ulicy klaszcząc. To podobno coś w rodzaju akupunktury...? Klaszcząc stymuluje się punkty w dłoniach, które oddziałują pozytywnie na ogólny stan zdrowia. Ta sama chińska medycyna radzi chodzić tyłem lub też w ogóle czołgać się po chodniku.
No cóż, fakt jest faktem, że niektórzy dożywają setki... Choć osobiście myślę, że to kwestia herbaty ;)

***

600ml kosztuje średnio 1.5-2zeta. Piwo jest raczej słodkawe i cienkawe, ale w gorący dzień smakuje znakomicie :P
Magnum kosztuje 1,2-2zł o.O

***

Komunikacja publiczna jest wyjątkowo tania. Bilet na autobus kosztuje 40gr za zwykły, 80gr za klimatyzowany. Pksy do 60km kosztują jakieś 5 zeta.
Pociągi również, mimo ich licznych wad, są dość tanie. Najdroższy bilet jaki kupiłam (kuszetka, 1600km) kosztował 200zł. Zwłaszcza w porównaniu z Japonią jest to wręcz śmiesznie tanio. Tutaj musiałabym zapłacić pewnie z 5 razy tyle.

***

W Chinach czułam się dość bezpiecznie. Oprócz oczywistych sytuacji, kiedy próbowano mnie oskubać, lub na coś naciągnąć, podczas spaceru nawet niezbyt luksusowymi dzielnicami, nikt mnie nie zaczepiał.
kiedy raz siedziałam z plecakiem po całym dniu chodzenia i sączyłam piwko dla ochłody podeszła do mnie grupka lokalnych bysiów. Przyjaźnie zagadali, po czym zaczęli sobie po kolei robić ze mną zdjęcia XD Wyobrażacie sobie taką sytuację z blokersami? ;]

***

Jakąż miłą odmianą po Japonii była możliwość wyrzucenia śmieci zawsze i wszędzie! Kosze jak w Polsce rozstawione były co kilkadziesiąt metrów, a do tego mnóstwo babć i dziadków zabierała ode mnie butelki. Bardzo często kończyłam nawet herbatę przy nich ;) Ach, brakuje mi tych dziaduszków w Japonii, tutaj nierzadko muszę tachać butelki z powrotem do domu, a w Chinach tak się cieszyli jak je dostawali ;) Ultimate recycling, czyż nie? ^^
Kosze na śmieci są także w większości autobusów! Przy kierowcy lub środkowym wyjściu ;)

Czasem jednak nadgorliwość sprzątaczek jest zbyt daleko posunięta. Raz zabrała nam w pociągu ledwo napoczęte pudełko ciasteczek, które odłożyliśmy na tackę przed nami. Zanim zdążyliśmy zareagować, zniknęło już w przepastnym worku...

21 września 2011

japońskie lato

Pewnie ostatnie kilka spostrzeżeń...

Mimo że jest już za połową września, najważniejszą rzeczą, o jakiej nie można zapominać przy wyjściu z domu jest... ręcznik. Bo wciąż jest gorąco i wilgotno i po pięciu minutach człowiek jest oblepiony maziastym powietrzem. A jak się zmoczy ręcznik zimną wodą to łoho, jak przyjemniej się chodzi po mieście ^^ I mam to gdzieś, że oprócz mnie taki zwyczaj mają Japończycy +40. Nie zamierzam zdychać w imię Mody.

***

Robale. Komarów już prawie nie ma, za to objawiły się japońskie karaluchy. Bleh, jakie to okropne stworzenia. 3-4cm owad łażący po korytarzu potrafi nieźle przerazić jak się wraca z imprezy nad ranem, a co dopiero jak niespodziewanie pojawi się w pokoju! Ostatnio zaciupałam jednego, kiedy siedziałam w mieszkaniu koleżanki, zajmując się jej kotem, i w spokoju zabijając zombiaki. Ale jak nagle z balkonu na tatami wylazło coś to jak się nie rzuciłam grzmocić to bronią do wii. Okazała się równie skuteczna w realu :P
Brrr... Japońskie owady to jakieś mutanty... Wielkie i przerażające.

***

Tajfuny. Wciąż są. I to nie takie przyjemne, przynoszące suche powietrze, jak w lipcu. Tylko zimne, mokre i wietrzne. Jeden przetrzymywał mnie w Fukuoce przez trzy dni. Nie mogłam popłynąć promem do mojej znajomej, bo były wstrzymane.
Ech, jesień idzie. W sklepach pojawiły się edycje limitowane napojów z momiji na etykietach. Wpędziło mnie to w jesienną melancholię, w połączeniu z pogodą. Mam nadzieję, że jak tajfun przejdzie to zrobi się znów polskie lato.

18 września 2011

chińskie piekiełko: pociągi cd.

Akt III: Południe-Północ

Kiedy tylko dotarliśmy do Guilin/Yangshuo wiedzieliśmy, że podstawą naszego spokojnego pobytu będzie zabukowanie biletów do Xi'anu zawczasu. Zdecydowaliśmy się to załatwić poprzez nasz hostel, ponieważ dziennie kursował jedynie jeden pociąg - nie było szans, żeby kupić je samemu. Okazało się, że chcieliśmy je zamówić za wcześnie, da się dopiero jutro, na 4 dni przed naszym planowanym wyjazdem. Byłam więc w recepcji rano. Znowu za wcześnie, sprzedaż jest od 11. Parę minut po 11 dowiedziałam się jednak, że biletów nie ma. Żadnych. Poza stojącymi, oczywiście. Ale podróż do Xi'anu miała trwać 22h - tego już byśmy na stojąco cali i zdrowi nie przetrwali.
Stwierdziłam, że nie ma co próbować przez hostel następnego dnia, sytuacja się powtórzy. Całe szczęście mieliśmy numer do gościa z informacji turystycznej w Guilin, który wyglądał na wystarczająco cwanego, żeby poradzić sobie lepiej niż Chineczka z recepcji.
David obiecał, że bilety załatwi, ale nie jest w stanie powiedzieć na pewno, na kiedy będą. Postara się na dzień, który wybraliśmy. Musieliśmy się przenieść więc z uroczego Yangshuo do brudnego i nudnego Guilin, żeby tam czekać na sygnał. David zwodził nas co chwilę, kazał dzwonić wieczorem, potem rano, obiecywał, że już zaraz będzie miał bilety, po czym okazywało się, że jednak nie. W rezultacie spędziłam w tym okropnym Guilinie dwa dni ekstra...
Ale w końcu się udało ^o^ David zadzwonił rano z informacją, że ma bilety na wieczór. Ja nie wiem jak to działa, przechodzą może przez niego jakieś zwroty rezerwacji...?
W pociągu wzięli od nas bilety i wymienili je na karty pokładowe z numerem kuszetki. Podejrzewam, że ponieważ to pociąg nocny to konduktor patrzy gdzie kto ma wysiąść i ewentualnie budzi pasażera przed stacją. Choć nie wiem, czy mój optymizm jeśli chodzi o poziom chińskich usług nie jest zbyt daleko posunięty...
Oprócz nas, spała jeszcze w pomieszczeniu dwójka Chińczyków, która przez odjazdem musiała okazać czerwone książeczki. Na dowód osobisty to nie wyglądało, raczej na książeczkę partyjną. Podejrzewam, że lud na soft sleeperach nie podróżuje...


Akt IV: A może by tak autokarem...?

W Luoyangu zdecydowaliśmy się spróbować szczęścia z autobusami. Udałam się do kas na dworcu, z którego jechaliśmy do nieszczęsnego klasztoru Shaolin. Oczywiście pani nie zrozumiała, do jakiego miasta chcę jechać, dopiero jak napisałam znaki to usłyszałam przewidywalne meiyou. Ale pani obok pokazywała ręką "gdzieś tam". Poszłam więc w tamtą stronę i był tam kolejny dworzec o.O Podeszłam do pierwszej kasy, pokazałam pani karteczkę i również nic z tego. Ale wszyscy Chińczycy przede mną słyszeli to samo, a pani zamknęła zaraz okienko, więc stwierdziłam, że może sprzedaje tylko bilety "na zaraz". Weszłam do dworca, tam była jeszcze inna kasa, ale też meiyou.
Na szczęście udało się kupić bilet na pociąg. Oczywiście stojący ;)


Akt V: Przewóz bydła

Pociąg z Pingyao do Xi'anu miał być moim ostatnim, bo na resztę trasy miałam zarezerwowane loty. Na dworcu zastaliśmy kolejkę na przynajmniej godzinę stania, ale nie daliśmy się onieśmielić i wyczailiśmy inne okienko z boku. Filip udał się tam i udało mu się kupić bilety w 10 minut i to, łola boga, siedzące z miejscówką!!! Nie, to nie mogła być prawda.
O północy pojawiliśmy się na dworcu, który, w przeciwieństwie do wszystkich wcześniejszych, był pusty! Ach, jakie mieliśmy wizje tej nareszcie wygodnej i komfortowej jazdy na siedzeniu. Hahaha, och jacy naiwni byliśmy. Kiedy zobaczyliśmy wnętrze naszego pociągu przez jakiś czas nie byliśmy w stanie wykrztusić słowa. Słuchajcie, ja podróżowałam zatłoczonymi pociągami osobowymi. Raz zdarzyło mi się jechać do Krakowa na sylwestra, kiedy nie byłam się w stanie ruszyć przez całą drogę. Ale pociągi chińskie to inna rzeczywistość. Bo to, że ludzie byli stłoczeni na przejściu i na siedzeniach to w miarę normalne, ale ludzie śpiący na gazetach między siedzeniami, dziwaczne pakunki przypominające kołdry poupychane gdzieś na głowami, wszechobecny syf (o, o tym nie pisałam, Chińczycy rzucają łupki z orzechów i inne rzeczy pod siebie, raz, dwa razy w nocy przechodzi konduktorka i zamiata to, zostawiając brudną smugę na podłodze, a i tak nie brakuje chętnych do siadania na niej) i rząd wentylatorów obracających się na suficie, to już było troszkę za dużo i spowodowało niewielki szok. Zwłaszcza te wentylatory... One były naprawdę straszne i nadawały całemu wagonowi jeszcze bardziej upiorny wygląd.
Staliśmy tak więc w przejściu między wagonami, patrząc na to wszystko, nie wierząc własnym oczom, a po chwili zaczęliśmy się zastanawiać, czy my NA PEWNO mamy te miejsca siedzące... Całe szczęście dzieliły nas od nich tylko trzy metry, więc zostawiłam Filipa z bagażami i zaczęłam się przepychać przez ludzi i pakunki. Pokazałam ze straszną miną nasze bilety i siedzący na naszych miejscach Chińczycy ze skrzywionymi minami, ale się podnieśli. Alleluja!
Przenoszenie plecaków, upychanie ich w jakimkolwiek wolnym miejscu, instalowanie się na siedzeniach zajęło nam dobre 15 minut (nie żartuję! może nawet więcej...), przez kolejne 3 godziny byliśmy przygnieceni 18 kilowym plecakiem Filipa i właściwie nie mogłam się ruszyć, ale siedzieliśmy... Całe szczęście, bo oczywiście w alejce toczyło się życie jak zwykle. Stwierdziliśmy, że chociaż wózki sobie pewnie odpuścili w takich warunkach. A skąd...!!! Myślę, że do końca życia nie zapomnę tego upiornego wagonu, spartańskich warunków i wentylatorów jak z horroru.

Mogę śmiało powiedzieć, że najgorsze polskie pociągi są mi niestraszne.

16 września 2011

wyprowadzka

Zanim będę kontynuować opis chińskiego horroru, przerywnik w postaci zachwytów nad wygodą życia w Japonii.

Nie wiedzieć kiedy, niezauważalnie otoczyło mnie tak dużo rzeczy, że musiałam wysłać paczkę. W tym celu udałam się do pobliskiego supermarketu, żeby wziąć z niego karton (kartony są ułożone koło kas, posortowane wg wielkości). Niestety, wszystkie dostępne były za małe. Zapytałam więc czy nie ma gdzieś większych. Kasjer skierował mnie do na tyły sklepu, jednak nie zobaczyłam tam żadnych kartonów. W 15 sekund pojawił się jednak strażnik. I nie zaczął na mnie krzyczeć, że się pałętam bez pozwolenia (czego podświadomie się spodziewałam) tylko upewnił się, że to ja chcę karton i otworzył mi jeden z magazynów. Karton znalazłam, pozostało go wysłać.
Czyli najtrudniejsza część operacji. Całe szczęście wiedziałam, że w akademiku można pożyczyć wózek i przewieść na nim paczki. Oczywiście wózek jest schowany, a nikt się nie kwapi, żeby o nim poinformować. Ludzie, którzy wracali po jednym semestrze o nim nie wiedzieli i musieli się nieźle gimnastykować (najlepszym pomysłem było chyba "pożyczenie" wózka z supermarketu ;D ). Umówiłam się na odbiór wózka, ale całe szczęście dowiedziałam się o wprost fenomenalnej usłudze poczty japońskiej. Otóż można zamówić wysyłkę paczek Z DOMU. I tak zrobiłam. Umówiłam się na konkretną godzinę, pan zapytał mnie przez telefon dokąd chcę paczkę wysłać, jaką drogą itp. także pracownik przyjechał z dokładnymi informacjami na temat działania poczty polskiej (ograniczeniami wagi (co jest bardzo ważne, bo poczta japońska wysyła paczki do 30kg, ale w Polsce przyjmują tylko do 20kg), okresem ważności awizo itd.), wagą i bloczkami nadania. Sprawnie wszystko zważył, okleił, upewnił się, czy nie ma w środku niedozwolonych materiałów, wydrukował mi paragon, po czym zniósł obie paczki na dół do samochodu.
I to wszystko ZA DARMO.
Jak sobie pomyślę o tych wszystkich ludziach, którzy tachali z wózkiem czy bez kilka paczek 20kilogramowych... Doprawdy nie rozumiem, czemu przy okazji wyprowadzki dostaliśmy dokładne wytyczne co mamy robić, a nikt się nie pofatygował, żeby podzielić się taką istotną informacją...
Anyway, będę tęsknić za tą wygodą i jakością usług.

6 września 2011

chińskie piekiełko: pociągi

Relację z mojej miesięcznej wyprawy rozpocznę od przedstawienia Wam najupiorniejszego aspektu Chin: mordęgi z pociągami. Nawet wszyscy naganiacze i naciągacze razem wzięci nie mogą się równać z kupowaniem biletu oraz podróżowaniem kilkanaście godzin na miejscu stojącym.

Mając w pamięci opowieści Eri o trudnościach w nabyciu biletów, zapytałam tutejszych Chinek czy to faktycznie taki duży problem. Odpowiedź była pocieszająca: owszem, są problemy, ale tylko w czasie swiąt państwowych, Nowego Roku i we wrześniu, kiedy studenci wracają z wakacji. Poza tym nie powinno być problemów, jeśli tylko pójdę kupić bilet kilka dni wcześniej.

Akt I Cywilizacja
Pierwszą walkę stoczyłam na dworcu w Szanghaju. Sporym problemem okazało się znalezienie okienka z biletami... Chińczycy w większości kupują bilety w automatach, ale do tego potrzebna jest specjalna imienna karta (państwo musi wszak wiedzieć dokąd podróżujesz). Wędrowałam więc w tę i we w tę (a dworzec jest ogromy, jest powierzchnia do dreptania...) dopóki mój wzrok nie padł na... polski paszport w ręku białej turystki ;) Z nadzieją, że rodaczki mają już sprawę ogarniętą zapytałam o kasę. W odpowiedzi dostałam mordercze spojrzenie i wyjaśnienie, że kobieta właśnie po godzinie użerania się z lokalsami znalazła punkt sprzedaży biletów dla obcokrajowców. Zlokalizowany 20 minut drogi od dworca (oczywiście nigdzie nie było żadnego znaku do niego), a w środku kolejka biednych białych, na przynajmniej dwie godziny.
No i zaczęłam pluć sobie w brodę, że posłuchałam mojej host, że bez problemu kupię bilet w dniu wyjazdu do Suzhou... ALE. Całe szczęście przypomniało mi się, że dzień wcześniej widziałam coś w rodzaju kas po drugiej stronie dworca (oczywiście po mojej stronie nie było żadnego znaku). Stwierdziłam, że lepiej spróbować przejść 10 minut przejściami podziemnymi na drugą stronę niż iść prosto do dwugodzinnej kolejki. Na moje szczeście kasy były i bilet do Suzhou udało mi się kupić bez problemu po okazaniu paszportu.
Bilet z Suzhou do Nankinu też kupiłam z marszu na miejscu.
I na tym skończyło się łatwe i przyjemne podróżowanie na miękkim siedzeniu.

Akt II Pociągi nocne
Co znaczy kupowanie biletów w Chinach pojęłam w Guangzhou. Ponad 20 kolejek na 30 osób każda, i wszechobecne meiyou! (nie ma!) wykrzykiwane przez kasjerki. Nie ma biletów na kuszetki, nie ma biletów na soft seata, nie ma biletów na hard seata, na ten pociąg, na inny, na trzeci też nie. Jedyna opcja to miejsca stojące. Nie było wyjścia, choć 13h na stojaka nie brzmiało zachęcająco.
Jedynie Filip, mój towarzysz podróży, zdawał sobie sprawę co nas czeka, ponieważ przeżył już 16h podróż z Hangzhou do HK ;] Za jego radą kupiliśmy więc składane plastikowe stołeczki po 4 złote. Całe szczęście, bo dzięki nim komfort wzrósł o kilkaset procent.
Miejsca stojące sprzedawane są w wagonach hard seat - coś w stylu naszych osobowych tylko z pluszowymi siedzeniami. Na jednej takiej kanapie-siedzeniu ma się zmieścić trzech Chińczyków (na trzy miejsca sprzedawane są bilety), zazwyczaj mieści się ich czterech. Ponieważ ja mam rozmiar chiński, zlitowano się nade mną i wpuszczono mnie na kanapę, dzięki czemu mogłam drzemać podczas podróży. Ponieważ nawet siedząc na stołeczku w przejściu drzemać nie ma szans. W przejściu szerokości polskiego w pośpiechach toczy się bowiem życie, i to wyjątkowo żwawo. Po pierwsze przetaczają się przez nie masy ludzi idących do toalety, automatu z gorącą wodą do chińskich zupek (o tym w innym odcinku), na papierosa itd. A przetaczając się, popychają ciebie, więc spać się nie da. Ale to nie jest najgorsze. Najgorsze są wózki z jedzeniem, dokładnie szerokości przejścia, więc nie ma innego wyjścia, tylko wstać ze stołeczka i je przepuścić. A wózeczków kursuje trzy: z owocami, snackami i ryżem z potrawką. Średnio któryś z nich co 15 minut. Także w miarę spokojnie można zasnąć w takim nocnym pociągu w okolicach 3-4 nad ranem, jak większość ludzi wysiądzie i można się ulokować na kanapie.

A to dopiero wierzchołek góry lodowej pod tytułem Czar chińskich pociągów. Cdn.