Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kącik malkontenta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kącik malkontenta. Pokaż wszystkie posty

9 lipca 2011

owocowa tragedia

Podobno w Polsce sezon czereśniowy w pełni... Starałam się ignorować "życzliwe" relacje mojej wspaniałej rodziny, która nie może sobie poradzić ze zjadaniem tych wiader pełnych najwspanialszego owocu świata, ale kiedy dziś poszłam na zakupy do warzywniaka, nie wytrzymałam. Oto z półeczki smętnie patrzyły na mnie czeresieńki ułożone oczywiście elegancko i nudno jedna koło drugiej na styropianowej tacce i owinięte bezlitośnie plastikową folią. Kilkanaście sztuk za SIEDEM złotych. Taki smutek już dawno mnie nie ogarnął. Kupiłam sobie na marne pocieszenie trzy brzoskwinie za 5 złotych.
Ciekawa jestem jak będą pakować borówki - pewnie w kubeczki 200ml za 10 zeta...
Ech, i nawet myśl o super tanim sushi mnie nie pociesza - wszak latem jem głównie owoce... Cóż, nie w tym roku.
A o placku wiśniowym nawet nie chcę słyszeć.

Z ciekawostek: zaczęli tu sprzedawać piwo o obniżonej zawartości cukru, a przez to kalorii o 50%. I muszę przyznać, że całkiem dobre jest! Smakoszem nie jestem, więc dla mnie nie ma właściwie różnicy, a mam mniejsze wyrzuty sumienia jak sobie otwieram puszeczkę po rowerowaniu w tym upale :P

A upał jest sążny już od ponad tygodnia. W okolicach 32C w dzień i powodem do radości jest wilgotność poniżej 80%. Najgorsze jest to, że w nocy jest niewiele mniej, w okolicach 27C. Ponieważ jestem przeciwnikiem klimy, śpię jedynie przy otwartym balkonie i nie jestem w stanie wytrzymać dłużej niż do 9. Zakupiłam sobie również słomianą poduszkę i słomianą matę na łóżko, bo dużo mniej grzeją. Czasem jednak na zewnątrz jest tak wilgotno i ciepło, że nawet ja nie wytrzymuję bez klimy. Nie ruszam się też na zewnątrz bez filtra 50. Jednak bliżej zwrotnika słońce jest dużo mocniejsze. Dużo.

Ścigajcie mnie o posta o butach, bo mam kilka ciekawych spostrzeżeń, ale po męczeniu się nad reportami końcowymi nie bardzo chce mi się pisać cokolwiek innego :P

30 czerwca 2011

ze evôl guyz

czyli moje zmagania z francuską mafią lotniczą.


Dwa tygodnie temu zdecydowałam się wreszcie po tygodniu dumania, na wyjazd do Chin w pojedynkę. Po raz ostatni w życiu (a przynajmniej tej młodej części) mam do dyspozycji półtora miesiąca ferii oraz wystarczające finanse, żeby pozwolić sobie na kolejną azjatycką przygodę. I stwierdziłam, że fakt, że nikt nie chce się do mnie przyłączyć to za słaby powód, żeby z tego rezygnować.
Kiedy wreszcie podjęłam decyzję i uzyskałam błogosławieństwo od rodziców przystąpiłam do błyskawicznego opracowywania planu wycieczki w celu ustalenia dat lotów z i do Fukuoki. Okazało się, że najbardziej opłaca mi się kupić loty łączone Fuk-Shanghai+Nanjing-HK oraz Xi'an-Pek-Fuk. Bilet w jedną stronę do Sha kosztuje 220E, bilet łączony 270... Nie wiem jak to działa, ale kto by się zastanawiał, trza korzystać. Wpierw trzeba jednak znaleźć kogoś z kartą kredytową, kto zechce mi kupić bilety. Eri, człowiek z korporacji. Nie ma problemu. Tyle że strona nie obsługuje American Express. Fail, poszukiwania trwają. Niemiec napotkany przed akademikiem zgodził się pomóc, jeśli na jego karcie nie ma wystarczająco dużo kasy to porozmawia ze swoimi rodzicami, albo dziewczyną, na pewno da się sprawę załatwić. Niemcy to też porządni ludzie, jak się okazuje. Zadzwonił też do Francuza z naszej grupy, który zgodził się zapłacić w zamian za jeny. Wybornie. Francuska karta, francuska strona, co może pójść nie tak.

Akt I: govoyages
Zrobiłam rezerwację, podając swój adres w Japonii, cztery loty za 550E.
Następnego dnia czekał na mnie jednak francuski mail - gugl pomógł przetłumaczyć, ale nie chciałam wierzyć w treść. Bertrand potwierdził jednak wiadomość: govoyages nie przyjmie płatności kartą, chcą przelewu bankowego. Ten był niemożliwy z różnych powodów, więc ta strona internetowa odpadała. Francuzi wysłali maila tylko w sprawie pierwszego biletu, ale założyliśmy, że drugiego pewnie nie zaczęli nawet przetwarzać.

Akt II: edreams.
Kolejna międzynarodowa strona, z różnymi wersjami dla poszczególnych krajów. Wybraliśmy francuską, bo bilety były nieco tańsze niż dla wersji międzynarodowej w euro. Rezerwacja się udała, tym razem podaliśmy na wszelki wypadek francuski adres Bertranda, w sumie wyszło 25E więcej, ale co tam. Ledwo Bertrand wyszedł dostałam maila z govoyages w sprawie mojego drugiego lotu! No zgroza. Poinformowali mnie uprzejmie, że drugi lot z Pekinu będzie się musiał odbyć z przesiadką i żebym im dała znać, czy się na to zgadzam. Oczywiście byłam cała w stresie, że jak to, przelew nie poszedł a oni dalej zajmują się moim biletem? A jak przypadkiem będą chcieli jednak wziąć pieniądze z karty?
Piątek rano, kolejny mail. Tym razem z prośbą o wysłanie międzynarodowego faksu z kopią dowodu tożsamości i karty o.O Ile można tych kłód pod nogi? Ale cóż, przynajmniej jest to wykonalne. Poszłam do naszego biura dla studentów międzynarodowych zapytać, gdzie mogę wysłać taki faks. Po cichu liczyłam na to, że pani z japońską uprzejmością zaoferuje mi wysłanie go z biura. Ale nie, skierowała mnie tylko uprzejmie do biura podróży na kampusie. Wysłanie jednej strony kosztowało tam 10zł. Spodziewałam się więcej, ale co za różnica, trzeba robić to się robi. Pani kazała mi wrócić za pół godziny, żeby sprawdzić czy faks doszedł. Wróciłam po półtora godziny, po zajęciach, żeby się dowiedzieć, że nie doszedł, bo linie są przeciążone. Kazałam więc wysłać jeszcze raz. Też się nie udało. Pani poradziła, żeby spróbować wysłać faks z banku. Lekcje kończyłam jednak o 18:30, więc zanim dotarłam do najbliższego banku, ten był już zamknięty. Fail. Stres. Odechciało mi się. Miałam dwie opcje, czekać do poniedziałku i próbować znaleźć bank, gdzie zechcą wysłać faks lub robić kolejną rezerwację przez trzecią z kolei stronę. Zdecydowałam się w końcu na kayak, ponieważ tam podobno nigdy nie robią żadnych problemów (znajomy Amerykanin dał mi również poradę, co zrobić z faksem międzynarodowym - on po prostu poszedł do biura i tam wysłali mu je za darmo. No cóż, najwyraźniej umiejętność mówienia po japońsku to wada i lepiej rżnąć głupa...).

Akt III - kayak
Pierwszy bilet zabukowałam bez problemów, schody zaczęły się przy drugim. Wyszukiwarka nie dała mi możliwości wyboru godziny wylotu z Xi'anu do Pekinu, jak na innych stronach, więc zamiast wygodnej 11 musiałam się zgodzić na 9. Po uzupełnieniu danych wyskoczył błąd - nie mogę zarezerwować tego lotu z nieznanych przyczyn. Przyglądnęłam się bliżej innym oferowanym lotom i okazało się, że nie ma bezpośredniego połączenia Pek-Fuk, muszę lecieć przez Quingdao albo Busan. Oczywiście cena wzrosła. No ale nie mam wyboru. Wybrałam inną opcję i znowu błąd. I tak w kółko macieju. Błąd, inne bilety do wyboru, ceny coraz wyższe. Traciłam już wszelką nadzieję, próbowałam nawet z innymi datami, ale niewiele to dało. No i w końcu ktoś tam na górze się nade mną zlitował i rezerwacja poszła. Nawet dość szybko przyszły do mnie maile z numerami siedzeń, więc wszystko wydawało się wreszcie iść do przodu. Ale bez przesady. Po jakimś czasie przyszedł mail z informacją, że jedna z linii wymagała numeru jakiegoś dowodu tożsamości, więc agencja podała numer karty kredytowej. Jeśli pasażer nie będzie jej miał ze sobą, trzeba zadzwonić na numer amerykański i podać inny numer. Wryłam się więc do znajomego Amerykanina i zadzwoniliśmy ze skajpa.
Całe szczęście, że nie robiłam tego sama, bo osiwiałabym już całkowicie. Zanim system połączył nas z konsultantem należało podać numer telefonu komórkowego. Przy rezerwacji podałam swój japoński, ale system żądał amerykańskiego. Kyle podał więc numer swojej mamy. System oświadczył, że nie ma takiego numeru w bazie, ale całe szczęście połączył nas mimo wszystko. Na połączenie z człowiekiem czekaliśmy 25 minut. Gęgająca pani kazała najpierw podać nasze nazwiska i choć Kyle nie był ani pasażerem, ani nabywcą biletu musiał też podać swoje ze względów bezpieczeństwa o.O Następnie pani zażądała kodu bezpieczeństwa. Jakiego k#%$^a kodu??? O.O Okazało się, że to kod pocztowy nabywcy - całe szczęście byłam już w posiadaniu wszystkich danych Bertranda. Jeszcze parę minut wyjaśniania o co chodzi, mojego rwania włosów z głowy i niemego rzucania przekleństwami w tle (sama bym tego nie załatwiła - Amerykanka nie była nawet w stanie zrozumieć mojego literowania numeru paszportu...) i udało się zmienić numer na paszport. 35 minut. Wreszcie mogłam choć trochę odsapnąć.
Kolejne trzy dni nerwowego oczekiwania, czy przypadkiem wcześniejsze agencje nie zdecydują się jednak na pobranie kasy, oraz czy ostatnia też nie wymyśli może jakiegoś sposobu weryfikacji i hurra, w środę w nocy kasa zniknęła z konta. Summa summarum zapłaciłam 675E, bo dodali jakieś opłaty za operację międzynarodową coś tam coś tam. Nieważne. Najważniejsze, że wreszcie mam bilety.

Teraz czeka mnie jeszcze załatwianie wizy i noclegów. Mam nadzieję, że kami-sama się zlituje i oszczędzi mi kolejnych stresów.

Plan wycieczki:
2/08-5/08 Shanghai
5/08 Suzhou
5-7 Nanjing
8-11 Hong Kong
12-13 Shenzhen
13-14 Guangzhou
15-20 Guilin+Yangshuo
21-22 Zhengzhou
23 Luoyang
24-27 Xi'an
28/08-2/09 Pekin

18 maja 2011

zar tropikow - powialo chlodem

Temperatura wrocila do normalnej (20-25C), wilgotnosc rowniez (35%), natomiast z duzym prawdopodobienstwem czeka mnie zapalenie gardla. Z powodu moich ukochanych Chinczykow, ktorzy chodza dalej w tych samych ubraniach co miesiac temu i najwyrazniej latwiej jest im regulowac temperature ciala przy pomocy klimy nastawianej na zimny podmuch 20C, a najlepiej dwoch takich klim. No i tak sobie siedzimy, ja w tshircie, nie mogac oddychac tym dziwnym sztucznym powietrzem i Chinczycy w kurteczkach, ktorzy nie maja z tym najwidoczniej najmniejszego problemu... grrr... W zwiazku z czym grupka europejska skupila sie w najdalszym kacie sali, Chinczycy na fali zimna, cale szczescie najwyrazniej Koreanczycy sa raczej po naszej stronie, bo dzis Yuin wstala i wylaczyla klime w polowie lekcji ;] Haha, ale mialam satysfakcje widzac te skwaszone miny ;] :P

Mialam rowniez przejscia z moja "ulubiona" nauczycielka, ktora zupelnie nie umie prowadzic zajec i ogolnie wiekszosc z nich to strata czasu. Zazwyczaj lubuje sie w zupelnie niezabawnych anegdotkach, ktore smiesza niestety slit Azjatki, wiec tylko ja to zacheca do kolejnych. Niestety dla niej, na zajeciach z tlumaczen ang-jp jestesmy tylko ja, Ola i Anya ;] Wiec zamiast chichotac, siedzimy tylko z minami "e?";] Skutecznie ja to demotywuje, wiec ostatnio zaczela od gadki jak to teraz goraco zrobilo (akurat tego dnia i poprzedniego wcale nie bylo tak cieplo, przyjechalam na zajecia w dzinsach i bluzie) i przeszla do pytania czy moze wlaczyc klimatyzacje. Na co ja odpowiedzialam, ze nie, nie ma takiej potrzeby, tak jest idealnie (bo bylo) ;] Hahaha, zebyscie widzieli jej zdumiona mine, ze ktos odwazyl sie sprzeciwic XD Zapytala wiec tylko szybko czy okno moze byc na co przystalysmy i zaczela szybko zajecia. Dodam, ze pani nauczycielka, choc bylo tak "strasznie goraco" siedziala w sweterku i blezerku. No to jak? To w koncu jest cieplo czy nie jest? Bo jak mnie jest cieplo to sweter zostawiam na dnie szafy i przychodze w tshircie tudziez w sukience. Doprawdy, nie rozumiem tego dziwnego azjatyckiego syndromu grubych ubran w taki upal...

21 kwietnia 2011

problemy z angielskim

Powoli zaczynam drugi semestr ;) I w sumie się cieszę, bo zaczynał mnie już męczyć nadmiar wolnego czasu. A jak tylko poszłam na pierwsze zajęcia to kalendarzyk na weekend się zapełnił ^^

Niektórzy z Was są zainteresowani, więc poniżej opisuję jakie przedmioty wybrałam na to półrocze. Czytelnicy niezainteresowani mogą przejść do kolejnego akapitu ;)
- różne rodzaje języka japońskiego: kobiecy, dziecięcy, dialekty, poezja
- tłumaczenia na język angielski
- filmy ;)
- literatura współczesna (obowiązkowo)
- zdawanie relacji z przeczytanej książki (docelowo ma to być jedna z pozycji do magisterki, ale można generalnie przeczytać cokolwiek z szeroko pojętej "kultury". Mam nadzieję, że prowadząca zgodzi się na moją 通勤電車に座る技術 czyli poradnik dla salarymana jak upolować miejsce do siedzenia w zatłoczonym pociągu ;D ).
Dodatkowo musieliśmy wybrać dwa zajęcia z regularnych wykładów na uniwersytecie. Zastanawiałam się chwilę, czy nie pochodzić na językoznawstwo, ale terminologia jest tu za ścisła i czasami mam problemy po polsku, a co dopiero gdybym musiała pisać jakieś raporty po japońsku :/ Tym bardziej, że oni tu mają inne podejście do morfologii choćby.
W związku z czym poszłam w języki obce i dla przypomnienia wzięłam niemiecki (oj, ciężko będzie... ale jak teraz sobie nie odświeżę to już chyba nigdy), koreański (żeby choć menu umieć przeczytać) oraz angielski. I tu dochodzimy do przyczyny powstania niniejszego posta.
Wybrałam kurs dotyczący prezentacji. Ponieważ zdaję sobie doskonale sprawę, że występy publiczne nie wychodzą mi całkowicie i warto byłoby to zmienić. I muszę przyznać, że nieco zirytowały mnie reakcje Angielski? Idziesz na łatwiznę. Większość Azjatów zakłada, że jak się jest z Europy to automatycznie potrafi się mówić po angielsku i jakoś nie może zrozumieć, że może i łatwiej mi się mówi niż po japońsku, ale też wymaga trochę wysiłku. Nie mówiąc o tym, że poprzez wygłaszanie prezentacji po japońsku nic bym się nie nauczyła, bo skupiałabym się tylko na języku. A mówiąc coś prostego po angielsku mogę się skupić na umiejętnościach.
Prowadzący jest bardzo sympatyczny i pozwolił mi na uczestniczenie bez żadnego problemu. Co innego myślała na ten temat japońska biurokracja. Pani w sekretariacie powiedziała tylko Perhaps... You should take a placement test. Uwielbiam jak Japończycy starają się mówić po angielsku uprzejmie, a wychodzi im zupełnie na odwrót.
Mój kurs był oznaczony jako level 2 i nie powinnam mieć poziomu wyższego, bo inaczej nie przyznają mi punktów. Większość kursów na Kyudaju to level 2 i 3, jest raptem jedna 4. Oczywiste więc było, że trzeba będzie oszukiwać i zaniżyć swój poziom.
Egzamin byl koszmarem. Glownie ze wzgledu na swiadomosc jak bardzo trace tam czas. Amerykanski profesor poswiecil najpierw z 5 minut na wyjasnienie wszystkim Azjatom jak maja wypelnic pole imienia i nazwiska. Potem z 10 minut trzeba bylo poczekac az je wypelnia. Wciaz zdumiewa mnie jak bardzo oni nie potrafia sobie radzic w najprostszych zyciowych sytuacjach i nawet dokladne wyjasnienie czasem nie pomaga. Nastepnie trzeba bylo jeszcze wypelnic (o zgrozo) pole z wydzialem i kim sie jest na kyudaju. Hurra, pomyslalam, wreszcie zaczniemy test. O nie, nie. Przeciez trzeba bylo dokladnie omowic jak beda wygladaly cwiczenia ze sluchania. Pierwsza czesc, krotkie zdanie, a potem pytanie do niego; druga czesc - dialog itd. I kolejne 15 minut. Przed zasnieciem powstrzymywal mnie jedynie fakt, ze profesor co chwile grzmial, zeby nie patrzec na kartke, tylko na niego o.O
Zeby nie przedluzac. Test byl masakrycznie latwy. Same pytania czy teksty moze nie tak bardzo, ale pytania... Na wiekszosci testow jest tak, ze dwie odpowiedzi odrzuca sie dosc szybko, a potem zostaja dwie, nad ktorymi trzeba chwile pomyslec. Tutaj trzy odpowiedzi tak bardzo nie mialy sensu, ze trzeba by w ogole nie znac angielskiego, zeby zle odpowiedziec.
Wciaz nie moge pojac tego, jak to mozliwe, ze test wstepny na uniwersytet jest na naprawde wysokim poziomie, przynajmniej CAE, a same zajecia z angielskiego sa w wiekszosci o 4 poziomy zaawansowania nizej.
Mimo ze staralam sie jak moglam i zakreslalam wbrew sobie zle odpowiedzi (no jakze to tak, wszak uwlacza mojej inteligencji zakreslenie tak oczywistej zlej) wyladowalam na poziomie 4... Cale szczescie wykladowca z prezentacji w ogole nie bral pod uwage wyniku, wiec dalej moge sobie spokojnie chodzic na zajecia. A musze przyznac, ze mimo niskiego poziomu samego jezyka, juz daly efekty ^^

24 października 2010

jedzenie po japońsku III

Dziś z cyklu Kącik makontenta - przyznajcie, że się stęskniliście ^^

Po pierwsze, kupuję jednak naczynia i sprzęty kuchenne. Nie jestem już w stanie wytrzymać diety opierającej się na smażeninie, jakkolwiek smaczna by ona nie była :/ Wczoraj usiłowałam znaleźć na śniadanie rybę z sałatką i okazało się to niemożliwe. Sałatka jest albo sama, albo z szynką, a jeśli ryba to zawsze z ryżem. Nie pozostaje mi nic innego jak zaopatrzyć się w patelnię, nóż i deskę do krojenia, a następnie testować te wszystkie dziwne składniki, sosy i półprodukty i wymyślić dla nich jakieś zastosowanie. Niby malkontencę, ale w sumie cieszę się na te eksperymenty ^^
Jedyny minus to brak białego sera :((((( Ach, już tęsknię, a co to będzie za miesiąc i dalej??? >>>.>

Irytują mnie nieco tutejsze zwyczaje zachowania się w restauracji - a raczej w izakayi, bo trzeba to jednak rozróżnić. A zatem, dygresja: restauracja to wszelkiego rodzaju lokale (także sieciowe), które serwują dany typ jedzenia (chiński, ramen - zupki z makaronem, tempurę, sushi itp.); izakaya to miejsce raczej nastawione na picie po pracy, ale także z dość sporym wyborem jedzenia, raczej ogólnego. W izakayi płaci się kolektywnie za stolik, nie spotkałam się z możliwością podzielenia rachunku. Trudno, taki zwyczaj, w Polsce też tak bywa, tyle że u nas zabiera się rachunek i dzieli zgodnie z zasadą kochajmy się jak bracia, rozliczajmy się jak Żydzi. Zasadą, dodam, rozumianą znakomicie w szerokich kręgach europejskich. Niestety, biedni ryugakuseje (zagraniczni studenci) są skazani na płacenie horrendalnych rachunków, jeśli chcą się zaprzyjaźnić z Japończykami, ponieważ zamawianie wygląda tak: najpierw wszyscy mówią, czego chcą się napić - jeśli ktoś nie jest zdecydowany dostaje piwo, potem wybiera się jedzenie, a potem Japończyk zamawia sam jedzenie dla reszty, a na końcu dzieli się rachunek po równo. I tak właśnie dziś zostałam uszczęśliwiona sałatką, na którą zupełnie nie miałam ochoty, bo wcześniej wzięłam sobie całkiem smaczną zupkę. Kufa, jak będę chciała coś dla siebie zamówić to zrobię to sama. Rozumiem, że pewnie chcą być mili i umożliwić nam spróbowanie różnych dań, ale dlaczego nikt się nie zapyta czy w ogóle mamy na to ochotę??? Tak samo wczoraj: Francuzi byli zainteresowani tylko piciem, ale Japończycy zamówili do tego kilka dań i w rezultacie rachunek był dwa razy wyższy.
Następnym razem będę chyba chamem i na początku zapowiem, że zamawiam sama dla siebie, i płacę tylko za to, co zjem, bo niby z jakiej racji mam płacić za dania innych osób.

Dla rozluźnienia atmosfery, ciekawostka japonistyczno-lingwistyczna.
Przeprowadziłam wczoraj rozmowę o kuchni polskiej, między innymi o pierogach, które są podobne do chińskich gyoza, ale się ich nie smaży tylko wrzuca na wrzątek. I zabrakło mi czasownika gotowanie na wrzątku. Japonka bez namysłu rzuciła boiru-suru (robić boilowanie - zapożyczenie z angielskiego), ale pamiętałam z lekcji u Sakamoto, że na pewno był osobny czasownik japoński. Japonka nie wiedziała jaki, więc spojrzałyśmy do słownika (znacie inny naród, który zawsze nosi ze sobą przenośne słowniki?) i oczywiście było w nim yuderu. Wniosek z tego taki, że nie ma co przesadzać z nauką japońskiego, bo i tak przeciętny Japończyk będzie na niższym poziomie, lepiej rozbudowywać umiejętności w zakresie potocznego mówienia, co czynię ^_^v

PS. Dziś był tu pierwszy deszcz, odkąd przyjechałam. Choć ja go głównie słyszałam, bo odsypiałam do połowy dnia wczorajszą imprezę :P
A tak ogólnie to wciąż chodzę nawet wieczorami w krótkim rękawku, chyba że akurat wilgotność spada i temperatura jest bardziej odczuwalna.

18 marca 2009

mombu: część ustna

Ostatnia część udręki mombushowej za mną. Część pisemna była najważniejsza i jej zdanie to już 70% sukcesu a rozmowa to w sumie formalność, bo ma formę luźnej pogadanki a najistotniejsze jest przekazanie dokumentów przy okazji ;]
A jest ich co nie miara i do tego trzeba się sporo nagłówkować przy ich wypełnianiu. 
List polecający napisany przez prof. H a tak naprawdę przez Japonkę, która opiera się na wytycznych studentów i jeszcze przesyła im gotowy tekst do ewentualnej poprawy :D
Zaświadczenie lekarskie z dziwnymi badaniami, których nikt u nas nie robi i trzeba zrobić research żeby wpisać odpowiednie cyferki ;] 
Zaświadczenie o byciu studentem i wykaz ocen z sekretariatu - USOS jest gópi i prawie działa, więc część przedmiotów mam po angielsku, część po polsku, część z ECTSami, część nie, a tak w ogóle to jestem studentem drugiego roku, bo po angielsku nikt jeszcze SUMów nie przewidział ;]
Podanie właściwe i aneks z dokładną historią odbytej edukacji, która nijak się ma do naszego systemu i koniecznością uzasadniania wszystkich wyborów.

Zrzęd kopiarski: coraz ciężej znaleźć dobre ksero. Albo dostaje się bledziutką kopię z trybu oszczędnościowego albo taką, która wygląda jakby miała ze 30 lat, taka jest szara i pobrudzona. 

Sama rozmowa była całkiem fajna. Nawet bez bólu sklecałam zdania, potwierdziłam wątpliwości pani, że część pisemna była trudna, całkiem sensownie odpowiedziałam na pytanie co sądzę o kulturze japońskiej, przemyciłam sprytnie informację, że już jedna instytucja uznała za słuszne przyznać mi stypendium, kiedy pan Japończyk zadał zdradzieckie pytanie: jaki jest pani ulubiony znak i dlaczego? No cóż, fakt, że po polsku też nie wiedziałabym jak odpowiedzieć był średnio pocieszający, ale jakoś wybrnęłam ;P
I tak minęło 5 minut, które wymagało dwudniowej wyprawy [bo gdybym chciała jechać w tym samym dniu to niezbędna byłaby pobudka o 5 :/ ale czy ja już pisałam, że ostatnio lubię jeździć do stolycy? XD Uwielbiam się wysypiać ;P ].

A teraz uwaga, cofam ostatniego zrzęda kolejowego ;P TLK to jednak fajny wynalazek :D Ładne, czyste wagony jak z ekspresu, wyświetlacze na korytarzach, pan informujący mnie o dojeżdżaniu do przystanka, 3 fotele w rzędzie i, co najważniejsze, prąd w gniazdku nawet w zwykłych przedziałach :D Za takie wygody jestem skłonna dopłacić te 5 złotych za miejscówkę ;P

Podziękowania dla Ani, sympatycznego pana z ambasady i mojego cierpliwego gospodarza ^^

7 marca 2009

Pieprzone Koleje Państwowe

Geez, jak ja się cieszę, że mieszkam w Krakowie i do rodziców mogę sobie spokojnie jeździć osobowymi. Bo już planowanie podróży ze stolycy to tragedia.
Jak się chce szybko to jest się skazanym na ekspres za ciężkie pieniądze a jak się chce tanio to trzeba jechać co najmniej 5.5h. Ale był sobie taki miły pospieszny z jedną przesiadką, który jechał 3.5h. Do czasu, oczywiście, bo PKP nie lubi jak pasażer jeździ sobie równocześnie szybko i tanio, i teraz na połowie trasy jeździ TLK. Po co? Po co, pytam się, skoro pociąg jest ledwo zapełniony i miejscówki są mu potrzebne jak pięść do nosa?

Jak już zaczęły mi się podobać wizyty w Wawie to PKP się na mnie uwzięło. Demyt.

24 stycznia 2009

piękno to złooo ;P

Dziś wyjątkowo dwa zrzędy, bo muszę wylać żale jakie mi się nazbierały przez ostatnie dwa dni ;P
1. Zrzęd obuwniczy:
Prawdę powiedział ktoś, że "szpilki" to zemsta facetów nad kobietami. Nie dość, że niewygodne w chodzeniu to jeszcze ile się trzeba namęczyć przy wymienianiu fleków!
Poszłam ostatnio do szewca żeby to zrobił za mnie a pani mi mówi O nie. Raz spróbowałam i sztyft został w środku. Więc kupiłam tylko dwa zapasowe a dziś przez godzinę męczyłam się z wyciąganiem tych $%&^%& fleków. Dobrze, że na mieszkaniu były narzędzia, bo bez kombinerek i śrubokręta się nie obeszło :/
Oczywiście mnie też sztyft został w środku, ale w końcu się udało. Mam nadzieję, że następnym razem będzie już szybciej (bo jeśli nie wiecie to takie fleki się zdzierają po jakichś 5 spacerach, arrrggghhhh >_< ) . 

Ale i tak lubię moje kozaczki a'la Twardowski :D

2. Zrzęd dietetyczny: Człowiek się męczy, żeby utrzymać swoją wagę albo zejść jeszcze niżej a potem co? Idzie do sklepu a tam najciekawsze ciuchy w rozmiarze 40 i wyżej >_<
I co mi z mojego ukochanego 36 jak muszę iść na kompromisy i chodzić w jakichś odpadach? ;P

22 stycznia 2009

problemy z zaopatrzeniem

Zrzęd czytelniczy:
Chciałabym się dowiedzieć jakimi kryteriami kierują się zaopatrzeniowcy Jagiellonki przy kupowaniu książek. Już po raz kolejny zdumiewa mnie ich niecodzienna logika.
Chciałam sobie poczytać polecany ostatnio przez Marysię Hyperion. Zaglądam na stronę Jagiellonki - są, nawet dwa tomy. Zamówiłam, odebrałam a w domu się zirytowałam, bo okazało się, że mam cały 2 tom i 2 część pierwszego. Oczywiście to, że 1 tom jest niepełny nie było nigdzie zaznaczone. No i w efekcie książki poleżały trochę na półce a dziś je oddaję, bo co mi z nich jak nie mam początku? Będę musiała pójść do biblioteki miejskiej a ciągle jest mi nie po drodze :/

I to nie pierwszy raz jak natrafiam na takie niepełne cykle :/ Jaki jest sens kupowania skoro od początku wiadomo, że nie da się skompletować zestawu?
A w tym samym czasie kupuje się po kilka egzemplarzy książek, które zainteresują może kilkanaście osób.

I od razu zaznaczam, że wiem, że mogłabym je sobie po prostu kupić a nie malkontencić, ale najzwyczajniej w świecie nie mam już miejsca na kolejne ;P

15 stycznia 2009

musisz go mieć XD

Właśnie natknęłam się na zestawienie pod wielce intrygującym tytułem Must have males XD (2 część) Ech, zazdroszczę Koreankom... Nawet nie samego zestawienia i fantazji onomastycznej, ale materiału XD (Choć wyraźnie widać, że niektórzy panowie mają spore wpływy, bo inaczej by się tam nie znaleźli ;] ). A u nas? Posucha. Jak by takie coś zorganizować to pewnie I miejsce zająłby któryś Mroczek ;]

Jakie to szczęście, że w dobie internetu można się poratować Dobrami z importu :D

13 stycznia 2009

twarogowy dramat

Zrzęd spożywczy:
Pamiętacie te czasy, kiedy dało się otworzyć serek/jogurt/śmietanę jednym ruchem tak, że wieczko odchodziło całe? A teraz? Cieniutka-za to zapewne environmental friendly-metalowa folijka, z którą trzeba się bawić i odrywać w paru miejscach bo zaraz się drze :/
I jak tu celebrować poranne śniadanie kiedy producenci nabiału tak podstępnie sabotują biednego konsumenta?

12 stycznia 2009

Kącik malkontenta

Doszłyśmy ostatnio z Homkiem do wniosku, że narzekanie to główna siła napędowa naszego narodu a loże szyderców to instytucje niezbędne do życia i poprawnego funkcjonowania ^^ I związku z tym zakładam nowy dział :D Myślę, że będzie się intensywnie rozwijał ;] ;P
Niech żyje zewnętrzny i wewnętrzny sarkazm! ;D

Zrzęd translatorski:
Na stronie 138 "Śmierci z wyboru w Japonii" czytamy: Pewien japoński tekst z X wieku, Antécédents de la fondation des pratiques du monastère du Pie de Diament ("Przyczyny powstania i praktyk klasztoru Diamentowej Góry"), opowiada historię góry Kōya...

No ja przepraszam, co mnie, Polaka, obchodzi jak japoński tekst nazywa się po francusku? No żeby jeszcze ten francuski był Xwieczny ;P Ale też jest współczesnym tłumaczeniem. Dlaczego nie zostawić samego tytułu polskiego, ewentualnie dotrzeć do oryginału? :/