28 maja 2010

Chiny: podsuma, ep. 1

Z góry przepraszam, jeśli będę się powtarzać - przestaję powoli kontrolować co mam tylko w notatkach, co na blogu a co na picasie :P

Po miesiącu spędzonym w tym kraju, w trzech większych miastach i jednym obszarze industrialnym niniejszym przedstawiam swoje spostrzeżenia ;)

Chiny są chaotyczne: najbardziej widać to w ruchu ulicznym, ale także w braku dobrego systemu informacji, nieistniejących przepisach bhp i ogólnego porządku publicznego. To na początku najpierw przeraża, potem męczy, ale z czasem, jeśli tylko człowiek się do tego przyzwyczai, zaczyna to doceniać ;) Tam, gdzie trzeba produkować i pędzić z planem - tam się haruje, a tam gdzie nie trzeba się spinać - tam jest wolna amerykanka ;) I to naprawdę bardzo dobrze się sprawdza - po co wszystko porządkować, stawiać zakazy, ograniczenia? Dajcie ludziom żyć.
Na początku bardzo tęskniłam za japońskim ładem, ale po jakimś czasie bardzo mi się spodobała wolność zwiedzania muzeów, przechodzenia przez ulicę i ogólnie tego, że naprawdę bardzo dużo można robić po swojemu. Myślę, że gdybym tylko umiała lepiej język naprawdę fajnie by mi się tu mieszkało. Przez jakiś czas, oczywiście, bo kraj ma też i swoje wady ;)

Ogólne wrażenie, jeśli chodzi o Chińczyków jest takie, że to bardzo przyjaźni, uczciwi i pomocni ludzie. Owszem, trzeba się omęczyc przy targowaniu (zwłaszcza obcokrajowiec), ale tak tu się po prostu kupuje. Jak tylko transakcja się skończy, sprzedawca przechodzi z trybu bojowego na bardziej przyjacielski. Kradzieże raczej się nie zdarzają, no chyba, że wyjątkowo prowokuje się kieszonkowców. Ale przeciętny człowiek jest naprawdę uczciwy i będzie się starał pomóc, nawet jeśli nie może się dogadać ;) Tylko w Tianjin szefo zabulił za paczkę papierosów 100y (=40zł) - ale one normalnie kosztują 50, więc aż takie naciągactwo to nie było. Jednak biorąc pod uwagę, że talerz pierogów kosztował 25y to cena była zawrotna ;) Ale oni bardzo szybko zaczynają traktować nawet obcokrajowca jak kogoś miejscowego. Wystarczyło, że do jednej knajpy przyszliśmy 2-3 razy i potem za każdym razem witały nas serdeczne uśmiechy. Nie takie cyniczne, że przyszli i znowu zostawią sporo kasy tylko radości, że do nich wróciliśmy. Dlatego myślę, że także targowanie po jakimś czasie byłoby dużo łatwiejsze, bo cena wyjściowa nawet dla blondyny byłaby taka sama jak dla miejscowych. Bardzo mi się podobała ta ich otwartość, bo w Japonii choćby człowiek żył tam 15 lat dalej będzie obcy. A w Hangzhou? Po tygodniu zaczęłam się czuć naprawdę swojsko.
Chińczycy są też bardzo uczciwi, co ratuje mojego szefa, który co chwila gdzieś coś zostawia, łazi do barów ze sporą kasą poupychaną po kieszeniach - u nas już dawno wyszedł by z tych barów bez kasy. A tu nic, i jeszcze czasami sprzedawcy wylatują za nami ze sklepów, że zostawiliśmy jakieś siatki ;) Ogólnie w Chinach czułam się najbezpieczniej ze wszystkich krajów, w jakich byłam do tej pory.
Tylko z szeroko rozumianą kulturą osobistą jest różnie... Po pierwsze, wszyscy charkają i plują na chodnik, do rabatek, za okno samochodu o.O I to zarówno mężczyźni jak i kobiety, równie głośno. Nie wiem, czy się do tego przyzwyczaję. I nie chodzi tu nawet o samo splunięcie tylko ten niespodziewany, nieprzyjemny odgłos charknięcia, który atakuje człowieka bez ostrzeżenia np. tuż za plecami. Po drugie wszyscy są bardzo głośni a w połączeniu z ilością tworzy to niesamowity hałas :/ Och, z jaką nostalgią wspominam teraz cichutkie japońskie pociągi, w których każdy drzemał sobie albo był podłączony do własnego playera, a w wagonach obowiązywał zakaz rozmów przez komórkę. Tutaj nic z tych rzeczy: co chwilę jakiś facet wrzeszczy przez komórkę, bo mu zasięg pada, starsze babcie o coś się kłócą a ktoś słucha głośno muzyki. Ogólnie: jeden wielki tumult. (choć muszę przyznać, że w Hangzhou już tak bardzo nie dokuczał. Dużo łatwiej było ignorować to miłe "dzydzydzy" niż pekińskie gardłowe "ererer" ). Krzysztof powiedział, że pan który nas rozepchnął w metrze był baardzo uprzejmy, bo zanim to zrobił poinformował nas "przechodzę" ;) Zapomnijcie o "przepraszam", "qing wen" mówią tylko obcokrajowcy. Po trzecie, wszyscy się pchają: samochody na ulicy, ludzie czekający na autobus... zapomnijcie o tym, że kobiety będą czekać cierpliwie nawet w kolejce do toalety! Nieee, tu każdy chce być pierwszy wszędzie i będzie się rozpychał choćby łokciami.

Zazwyczaj jestem w stanie powiedzieć po chińsku o co mi chodzi: chcę dojechać na dworzec, gdzie jest przystanek, czy daleko jest do... itd. I niestety w odpowiedzi słyszę potok słów -_-" Pytam jeszcze raz już tylko jednym słowem z pytajnikiem i znów to samo... Najczęściej w tym momencie wyjmuję karteczkę i mówię, żeby mi to napisali albo rzucam coś od siebie i jakoś to idzie. Choć muszę tu jednocześnie przyznać, że oni tego nie robią złośliwie i zagadują bardzo serdecznie. Gadają tak dużo, bo zazwyczaj są zatroskani i chcą się dopytać, a niestety nie znają innego języka. I chociaż straszliwie frustrowało mnie to, że jak już nauczyłam się dogadywać ze sprzedawcami w Pekinie to w Hangzhou już mnie nie rozumieli (to poniekąd odpowiedź na pytanie, czy nauczyłam się coś więcej chińskiego. Nie. Po jakimś czasie po prostu traci się wiarę w sens) to jednak widać było, że też się starają.

Tylko w taksówkach była tragedia... Wsiadałam z mapą, mówiłam nazwę ulicy, pokazywałam znaki na mapie, a bardzo często taksówkarz musiał dumać nad mapą jeszcze z minutę i nawet jak kiwnął głową to nie miałam pewności, czy dobrze zrozumiał. A ja jeździłam do naprawdę znanych miejsc: muzeów czy świątyń... (no dobra, z muzeami był największy problem :P Ale to, że Chińczycy tam rzadko jeżdżą niczego nie usprawiedliwia - przecież nie ma tych atrakcji turystycznych tak dużo... nie mają egzaminów ze znajomości miasta czy co?) Ciekawa jestem jak sobie radzą tubylcy... Mówią gdzie chcą dojechać, a potem pokazują drogę ręką cały czas?

cdn.

24 maja 2010

aneczka nadaje...

...na żywo z lotniska z Hangzhou, na którym wszystkie samoloty po kolei są spóźnione i mój lot z 18 jest przesunięty na 21:10, a za godzinę skończy mi się bateria w lapciaku :/
Szefo zapodział gdzieś swój bilet, będę to jutro jakoś naprawiać. Dowiedziałam się, że przy rezerwacji biletów bagaże są zapisywane na jednym bilecie, kiedy poszłam się zcheckinować wcześniej, a potem musiałam załatwiać nowy nr biletu dla szefa. Słowem: dzieje się, jak zwykle ;]

Chińczycy chcą nas zabić klimą - kierowca zamówiony przez fabrykę znów nas wychłodził, a na lotnisku przez chłodnymi powiewami nie da się nigdzie schować. Trochę się wkurzałam, że z obawy o nadbagaż (nie było! miałam raptem 18.7 kg ^___^v ) zabrałam ze sobą kurtkę i musiałam ją ze sobą taszczyć, ale teraz się cieszę, bo choć trochę zakryłam sobie płuca a i tak czuję jak to sztuczne powietrze mi się zbiera w tchawicy :/ Katarzyno Khanna miałaś rację z niewyleczalną chorobą gardła - faktycznie dalej chodzę z niedoleczonym gardłem i katarem, a najbliższe godziny, które spędzę na lotnisku na pewno nie pomogą :/
Jednakże zaczynam lubić ten kraj - jedzenie jest tu bardzo ważne - w porze lunchu nie załatwi się niczego choćby w banku - więc pasażerom, którzy czekają na opóźniony lot należy jedzenie dostarczyć. Za okazaniem biletu dostaliśmy obiad o.O Bardzo dobry! Mały kotlet, małą golonkę, warzywa i pikle oraz oczywiście ryż. Nigdzie nie spotkałam się z czymś takim o.O

Noc spędzę pewnie w hotelu przy lotnisku w Pekinie, a jutro lecę o 13:20, o 17:55 europejskiego czasu będę w Monachium. O tej samej 17:55 zaczyna się check-in do Warszawy pewnie na drugim końcu lotniska, bo ja przylecę do terminalu międzynarodowego, nie do unijnego. No ale jak sprzedali takie bilety to chyba będą czekać aż szefo przydrepcze na miejsce, prawda? O 20:10 mam być planowo w Warszawie i udaję się z szefem do Krakowa. Rodzino, będę dzwonić, proszę się nie dobijać ;)

Post podsumowujący o państwie środka niebawem ;)

22 maja 2010

Tianjin

(post moooocno zaległy, ale zawsze domagaliście się czego innego, a w samym Tianjin miałam różne zawirowania i nie zdążyłam napisać czegokolwiek na bieżąco, więc teraz już z lekkim opóźnieniem i z perspektywy, ale może coś uda mi się sklecić i nie powtórzyć się za bardzo z picasą).

Zanim dotarłam do Tianjin trzeba było pokonać kilka przeszkód.
Po pierwsze wymeldować się z hotelu, co wiązało się z okazaniem dowodu depozytu. Szefo nie dość, że przydreptał do recepcji z 20minutowym opóźnieniem, to jeszcze beztrosko nie miał przygotowanej karteczki, bo i po co... >.> Minuty leciały, czas odlotu się zbliżał, a on szperał w swojej przepastnej torbie. W końcu się udało i wsiedliśmy w taryfę, a ja tylko się modliłam, żebyśmy zajechali na lotnisko w max. pół godziny. I całe szczęście tak się stało, choć do końca nie byłam pewna, czy na pewno się uda, bo przed lotniskiem (ogromnym, co mniej więcej widać na zdjęciach) taksówkarz zaskoczył nas pytaniem, z którego terminalu lecimy o.O Dżizaz, nie mam zielonego pojęcia. No ale powiedziałam, że do Hangzhou, więc sam zdecydował, a po wejściu na halę okazało się, że jednak dokonał właściwego wyboru, uff... Taksówką jechaliśmy pół godziny, z prędkością około 100km/h, więc przejechaliśmy jakieś 50km. I za ten kurs zapłaciliśmy 50zł o.O o.O o.O
Na lotnisku bardzo miłe zaskoczenie - darmowy bezprzewodowy internet ^_____^ Niestety, zdążyłam tylko napisać dwa króciutkie maile i trzeba było wsiadać do samolotu :/ Instrukcje przed odlotem są załatwiane w AirChina ekspresowo - stewardessy chodzą (choć mogłyby nie... strasznie pokracznie to robią... >.> ), zamykają szafki a na ekranach lecą instrukcje: najpierw po chińsku, również dla głuchoniemych, a potem po francusku z napisami angielskimi. Samolot rusza, nikt nawet nie sprawdza, czy pasażerowie mają zapięte pasy - jak zwykle w Chinach, zakłada się, że człowiek zadba o samego siebie ;]

Potem wszystko już było wielkie i z rozmachem: lotnisko, drogi, dworce i na końcu - fabryki.
Ale zanim dotarła do mnie szara, fabryczna rzeczywistość, przeżyłam inny szok: w hotelu nikt nie mówił po angielsku (czasem zdarzyło się, że jakiś kierownik znał pięć słów,) a w pokoju nie było neta! To znaczy był, ale jeno w gniazdku, a ja byłam bez kabelka... No nie przyszłoby mi do mojej technologicznej głowy, że powinnam zapakować kabel ethernetowy o.O Dla mnie internet śmiga już sobie w powietrzu :P Całe szczęście okazało się, że trzeba tylko dodatkowo za niego zapłacić, ale co się musiałam ogestykulować... Jeśli wydaje Wam się, że cały świat zna słowo internet to się mylicie ;] Po chińsku to jest 网上 ;];];]
Za to jak pięknie działała chińska machina urzędnicza: w recepcji obsługiwały nas trzy osoby - kierownik, który brał od nas paszporty i pieniądze oraz dwie dziewuszki, którym wydawał rozkazy ;] Ale za to jak pięknie! Normalnie ruchy rąk miał jak baletnica...
Wieczorem szybko zwiedziłam kompleks przy jeziorze i tyle było tego dobrego :/ Przejażdżka rikszą uświadomiła mi, jak bardzo jestem pośrodku niczego :( Prysnęły wyobrażenia o wyjściu do sklepu, a nawet, co za szaleństwo!, może do kina po pracy... Zamiast tego dostałam przygnębiające otoczenie w drodze do pracy, pokój bez okien, tylko ze sztucznym światłem, w fabryce, słońce wiecznie zakryte smogiem oraz "centrum handlowe" oddalone 15 minut taksówką w socjalistycznym, brudnym stylu. Uch, po trzech dniach zaczęła mnie dopadać depresja, a co dopiero po trzech miesiącach? :/:/:/ No i okazało się, że nie mieszkam w Tianjin (bo jeśli o nie chodzi to co nieco widziałam i na takie coś się przygotowałam) tylko jakieś 50km od niego. Do tego w pobliżu właściwie nie było ludzi... Poważnie. Tyle było fabryk naokoło, a ja nie widziałam żadnego człowieka, o różnych porach dnia... Tylko puste ulice... Wierzyć mi się nie chce, że fabryki nie działały, więc co? Pracownicy cały dzień siedzieli w obrębie zakładu...?
Wokół wiało komunistyczną biedą, brudem, pędem za kasą, bez oglądania się na nic... Okropne to było. I w tym wszystkim ratowali mnie tylko bardzo mili ludzie. Bo choć niemoc dogadania się była mocno frustrująca to wszyscy byli bardzo życzliwi. A po tym jak rikszarz zabrał nas z biednej, ciemnej dzielnicy, zamknął w metalowej rikszy i zamiast zawieźć do jakiejś meliny i obrabować, dowiózł nas na miejsce i jeszcze wziął za to standardowe 6y (2.5zł) przekonałam się, że to wbrew pozorom bezpieczny kraj.

Całe szczęście choć w robocie mi się zaczęło wszystko normować i dowiedziałam się wreszcie konkretnie co będę robić. A jak już przyjechała Chinka, która mówi po chińsku to zrobiło się całkiem przyjemnie. I jestem bardzo wdzięczna, że zaproponowała przeniesienie się do jej biura w Hangzhou ^___^

Pobyt w Tianjin miał dwie zalety: całkiem przyjemny widok przy wyjściu z hotelu oraz genialny internet: 4zł/dzień a średnia prędkość wynosiła jakieś 500-600 kilo... Jednak bez żalu się z nim pożegnałam ;)

Tianjin

19 maja 2010

komunikat 2

Daliście mi do myślenia, zostaję tak, jak mam zabukowany bilet, czyli do 25go maja. Posiedzę sobie jeszcze na spokojnie w Pekinie, wstąpię do zoo, zobaczę zakazane miasto i mur. A potem wrócę do kraju, bo i tak mam jeszcze trochę spraw do pozałatwiania.

edit 2h później: XDXDXD Buahaha, co tu się działo, słuchajcie XDXDXD
Powiedziałam, żeby nam zabukowali bilet na piątek HZ-BJ i od razu pasujący BJ-PEK na ten sam dzień. Okazało się, że tak się nie da, bo nie można zmienić godziny BJ-PEK z 12:20 na inną a nie ma tak wczesnych lotów z Hangzhou. Więc zdecydowaliśmy, że szefo zostanie jedną noc w Pekinie i poleci w sobotę, a ja dopiero we wtorek. Dostaliśmy potwierdzenie biletu HG-BJ na piątek i okazało się, że jednak na sobotę nie ma już miejsc w klasie ekonomicznej a za zmianę na biznes trzeba by było dopłacić 1000 dolarów. To nie, jednak zostajemy w Hangzhou, przebukujcie nam ten bilet HZ-BJ na poniedziałek :P:P:P
Więc jak widzicie, ze zmianą terminu lotu są spore problemy, a ja nie będę z własnej kieszeni wypłacać paru kafli na bilet. Trudno, przeżyję bez zobaczenia Miasta i Muru za to na weekendzie skoczę sobie do muzeum jedwabiu, wioski herbacianej i może świątyni z posągami buddów, jeśli wyrobię się czasowo.

18 maja 2010

komunikat

Wracam do Polszy :( Szefo chce lecieć w piątek, więc jeśli tylko będzie wolny lot to w sobotę będę w Krk...
Ech, szkoda... Tyle jeszcze chciałam zwiedzić w Hangzhou... Jakbym tylko wiedziała, że tak będzie to choroba nie choroba, zwlekłabym się z łóżka na weekendzie i pojechała chociaż do muzeum jedwabiu. Ale planu nie było, wszystko podyktowały warunki pracy tutaj i powódź w kraju (widziałam zdjęcia z Krakowa (dzięki ren!)i jestem przerażona... Czy ja w ogóle zdołam wrócić do Rz? :P ).
No ale cóż, co zobaczyłam i przeżyłam (i to nie za swoje pieniądze ;) ) to moje i jestem bardzo wdzięczna, że miałam taką możliwość. A kto wie, może jeszcze tu wrócę, zobaczymy jak się ułożą sprawy.
Przez najbliższe dwa dni będę intensywnie pracować próbując ogarnąć po angielsku to, co na raz chce przekazać szefo, żeby ustalić grafikę do tylu rowerów, ile to możliwe, potem w Polszy chwila przerwy i jeżdżenie po klientach po kraju (i to moi będzie jeździć, bo szefowi zabrali prawo jazdy :P:P:P ) przez jakieś dwa tygodnie. A potem wakacje i się okaże co dalej - wszystko w rękach mombushoooo, a potem ew. rządu chińskiego ;)

W każdym razie, to był baaardzo dobry miesiąc ^^
A ja mam dwa zaległe posty do opublikowania, ale to może jutro ;)

17 maja 2010

Tu ryba, wzywam cię akwarium

Słuchajcie, ja tu piszę o jakichś pierdółkach i problemach z kupieniem spodenek a podobno w Polszy klęska... Szefo mi właśnie zapodał niusa, że z Bielska nie da się wyjechać, w części kraju jest alarm powodziowy a do tego jest dalej zimno, w okolicach 5C. Prawda to? Proszę o raport zwrotny i jakieś wieści z drugiej półkuli.
Podobno islandzki wulkan też nie odpuszcza?

Tutaj dziś pada, ale temperatura dalej powyżej 20C, więc jest dla mnie całkiem przyjemnie cieplutko choć może trochę zbyt wilgotno ;)

shopping południowy

Wybraliśmy się wczoraj na zakupy. Ja - żeby może kupić sobie jakieś krótkie spodenki, bo w Pekinie nie zdążyłam, no i co mi jeszcze w oko wpadnie, a szefo - po koszulki, skarpetki i sandały :P

Pojechaliśmy do czegoś przypominającego budynek przed zoo - tylko że tutaj był to cały kompleks o.O Ze cztery albo pięć paropiętrowych budynków. Kilometry alejek, tysiące stanowisk. I wydawać by się mogło, że wyjdziemy z siatami zakupów. A tu dupa. W Pekinie w sklepie panował chaos - setki ludzi przetaczało się wąskimi alejkami, co krok ktoś się głośno targował, ale ogólnie całość była ładnie podzielona: na jednym piętrze buty i spodnie, na innym moda damska itd. Zapomnijcie o czymś takim w Hangzhou. Wszystko jest na raz i to naprawdę podłej jakości. Cała ta tandeta jest podzielona nie według kategorii tylko według marek o.O Najbardziej durny podział z możliwych, imo. No chyba, że Chińczycy naprawdę odróżniają jedną tandetę od drugiej - jak dla mnie wszystkie szmaty były takie same. No i w efekcie kupiłam tylko jedną spódniczkę (przepłaciłam dwa razy, bo szefo się spieszył na piwo i nie chciał mi dać czasu na targowanie :P ). Wygląda na to, że to koniec shoppingu i przez resztę wyjazdu wydaję kasę na strappu :P
Wieczorem chciałam sobie jeszcze kupić tradycyjne "baletki" chińskie, ale niestety nie było mojego rozmiaru :(:(:( Mam stopę o pół centymetra za długą ;( Więc w ramach pocieszenia nabyłam poduszkę-kość :P

A, w sumie dobrze. Targi o ceny są tu naprawdę męczące, zwłaszcza że ja słyszę na wstępie cenę 5 razy wyższą od Chińczyka. Strappu ma przynajmniej jedną, ustaloną, przystępną cenę, więc można robić pamiątkowe zakupy jak w Polszy :P

Zaliczyliśmy też mrożącą krew w żyłach podróż rikszą, ponieważ po shoppingu wybraliśmy się nad jezioro (wylądowaliśmy w zupełnie innym miejscu niż planowaliśmy, bo szefo rozmawiał z panią taksówkarz i trzymał mapę ;] ale well, co mnie to ;] zwiedziłam sobie inną część jeziora niż ostatnio i też było ok ;) ) i nie mogliśmy złapać taksówki, wszystkie były zajęte. Podjechał do nas jeden rikszarz, pokazałam mu mapę z zaznaczonym hotelem, a ten oczywiście zaczął dyskutować. Na drzewo. Masz mapę z wielką kropą i jeszcze mnie tu zalewasz potokiem słów to spadaj. Drugi był bardziej kumaty, więc wyruszyliśmy w szybką podróż po alejkach dla rowerów, między przechodniami, koło autobusów, przemykając jak szybko się dało po skrzyżowaniach... Ach, co za emocje ;] Ten rikszarz nas nie zamknął, bo nie było jak - wszędzie były tylko zasłonki a do kurczowego trzymania została tylko mała rurka z boku XD Mnie tam się podobało :P Zawierzam tym kierowcom - owszem, jeżdżą na milimetry, ale nie widziałam tu jeszcze wypadku.

O, byłabym zapomniała... Przeżyłam również traumatyczną wizytę w damskiej toalecie. Z wybetonowanymi boksami wysokimi na metr, brakiem jakichkolwiek drzwiczek, kanalikiem biegnącym przez wszystkie boksy, wszechobecnym syfem i Chinkami, które nie przejmują się żadną kurtuazją tylko wpychają do kolejki. Uch, tak wyobrażam sobie wojsko i cieszę się, że ominęły mnie takie doświadczenia w większej ilości :P

Kontynuując jeszcze temat procentów ;)
Znaleźliśmy driny tuż obok naszego hotelu. W kawiarni ;] Oczywiście na wywieszonym menu ich nie ma, na standzie przed drzwiami też nie, trzeba się dopiero wczytać w menu. Tradycyjnie zamówiłam mojito. Zdecydowanie to w Houhai było lepsze, ale tu też nie żałowali cukru i procentów ;) Z mojito poszło nieźle, więc stwierdziliśmy, że spróbujemy innych. Szefo wziął long island a ja margaritę i... ło matko o.O Ależ nam zapodali mocarzy >.> Zawsze narzekałam, że barmani dodają do drinków za mało alkoholu, ale teraz zrozumiałam, że wiedzą co robią :P No cóż, przynajmniej jeśli chodzi o procenty, chińskie drinki są warte swojej ceny (w Hangzhou niestety nie ma happy hour, więc kosztują koło 45y=18zł), ale walory smakowe... (Tu należy nadmienić, że generalnie nie oszczędzają nie tylko na procentach - kawy też są bardzo dobre i tak mocne jak należy). Przetestowałam już co się dało, zdecydowanie wracam do rozkoszowania się chińską herbatą.
Zamówiłam sobie ostatnio do obiadu miejscową West lake i była znakomita. Tutaj wszędzie do obiadu nalewają czarkę z jakąś słabą zieloną herbatą, ale jak się już zamówi konkretną przynoszą najczęściej szklankę z liściami pływającymi w środku. To tyle jeśli chodzi o parzenie w koszyczkach, gliniane kubeczki itd. ;) Herbata jest najpierw bardzo mocna, wręcz gorzka, ale potem kelner co chwilę przychodzi i uzupełnia szklaneczkę wrzątkiem. Ja miałam wczoraj z pięć dolewek i napar miał dalej fantastyczny smak. Myślę, że cały proces picia: najpierw mocnej herbaty, a potem coraz słabszej ma również głęboki sens i zbawienne właściwości dla organizmu. :P A i testowanie kolejnych gatunków herbaty jest dużo przyjemniejsze niż kolejne nieudane niespodzianki z procentami ;)

13 maja 2010

Hangzhou

Miastem jestem absolutnie zachwycona. Tu się po prostu przyjemnie mieszka. Biuro jest 5 minut piechotą od hotelu, wokół mnóstwo zieleni i przede wszystkim widać słońce! Nie macie pojęcia jak fatalnie się człowiek czuje przy tej białej warstwie smogu nad głową :/ Po drugie, tutejszy chiński jest dużo przyjemniejszy do słuchania: nie jest tak krzykliwy z wyraźnymi tonami, i ererer, tylko raczej sobie płynie takim miłym dzdzdz. Miasto jest też dużo niższe i przytulniejsze. Oczywiście, drapacze są, ale ogólnie miasto robi naprawdę sympatyczne wrażenie.
Tuż przy biurze jest kombini (sklep całodobowy, już o nim pisałam w poście o Sz), w którym zaraz pierwszego dnia nabyłam onigiri (większa wersja sushi, traktowana jak kanapka) i poczułam się jak w Japonii. Aaaach, jak cudownie ^__^ Radość trochę mi zmalała jak spróbowałam tych onigiri, bo niestety smakowały inaczej (gorzej :P), ale i tak to było taaakie fajne. Kombini za rogiem, yaaay ^__^

Jak już pisałam, mieszkam przy Ulicy Południowego Song, jednej z większych atrakcji turystycznych. W takim układzie przygoda z taksówkarzem sprzed paru dni robi się jeszcze bardziej absurdalna XDXDXD
Przeglądam też właśnie atrakcje turystyczne pod kątem weekendu i co? Ten budynek z arabskimi inskrypcjami co go wrzuciłam ostatnio to jeden z najstarszych meczetów w Chinach :P:P:P Ech... tak to jest jak człowiek przyjeżdża na miejsce nieprzygotowany :P

Z kolejnych spostrzeżeń życiowych: kawa, kawa, kawa. Tak potrzebna Europejczykom do rozpoczęcia dnia tutaj traktowana jest zupełnie inaczej. W niektórych hotelach nie podają jej w ogóle, wszędzie jest masa kawiarni, ale otwartych dopiero od 9. Co oznacza, że kawę można dostać tak od 9:30. Za to, uwaga, otwarte są do północy o.O I są wszędzie tam, gdzie Polak spodziewałby się ogródków piwnych. Na przykład nad jeziorem. Wczoraj nie udało nam się znaleźć przy okazji spaceru miejsca, gdzie można by się napić drinka. Za to jak tylko chcesz się na noc napić kawy to proszę bardzo. Zadziwiające przesunięcie czasowe... Kofeina na nich nie działa, czy co? o.O
Zresztą Chińczycy cudują nie tylko z kawą... Dziś rano zaszłam do piekarni z croissantami, bo miałam ochotę na coś słodkiego. Nie ma mowy. Tylko na słono. Szynka, żółty ser, bekon... Za to po południu? Co chcecie. Nawet jumbo croissanty ;]

Testuję też różne alkohole z menu w restauracji (o jedzeniu już było niejednokrotnie). Eri miała rację: nici z butelkowanych pamiątek. Piwo jest okropne: ja ogólnie nie przepadam, ale polskie chociaż ma wyrazisty smak. Tutejsze ma średnio 2-3% i jest jakimś rozwodnionym żartem na temat piwa. Oprócz piwa głównymi kategoriami są: biały alkohol, żółty alkohol i czerwony alkohol. Wczoraj spróbowałam żółtego i okazało się, że jest to wino ryżowe. Dużo mocniejsze od piwa, bo w okolicach 16%. Smakuje niestety nie za dobrze - tak samo jak wino ryżowe mojej babuni, które zostaje uznane za nieudane :P Pan, który przyniósł nam butelki był zdumiony, że piwo to dla faceta a napitek ryżowy dla mnie :P I tak co chwilę podchodził zatroskany, czy na pewno wszystko w porządku :P Wczoraj spróbowałam białego alkoholu i chyba bez zaskoczenia: wódka :/ Chociaż nie taka najgorsza, bo z posmakiem. Trochę podobna do tej, którą piliśmy w mongolskiej knajpie tylko tamta była pewnie z 10razy droższa i przez to naprawdę dobra ;) Ja ponieważ testuję, biorę sobie najtańsze pozycje ;) W każdym razie, ta moja smakowała trochę jak śliwowica, ale miała 38% i wyczuwalny "wędzony" posmak. Czerwone alkohole to wina, ale ich już nie będę próbować, przerzucam się na picie herbaty - przynajmniej wiem, że w tym przypadku Chińczycy wiedzą o co kaman ;) Mamy też adres jakiejś dzielnicy z barami, ale kto tam tych Chińczyków wie... Może jednak nie do końca zrozumieli o co pytamy ;] A takie dobre było to mojito za 20y.... :P

Z dnia dzisiejszego: choruję. A jak ja choruję to już porządnie, więc mimo że tylko gardło mnie drapie to łażę przymulona i gorzej u mnie z koncentracją. No ale zwalczam dzielnie mikroby. Wszystko przez klimatyzację, bo na zewnątrz jest bardzo przyjemnie i cieplutko, w okolicach 25C a w biurze mam zimne ręce. Ostatnio jak mnie wieźli samochodem to powietrze było wręcz mroźne. No i sabotaż był udany.

Jeśli chodzi o mój potencjalny powrót: nic nie wiadomo. Wizę mam do 28 czerwca a przedłużenie będzie się wiązało z wycieczką do Pekinu, wizytą w ambasadzie i różnymi formalnościami, więc mam cichą nadzieję, że może nie będę tu siedzieć dłużej.
A dziś szefo rozmawiał przez komórkę z Polską i mówił, że będzie gdzieś tam w środę. Może jednak zostanę tu sama?

12 maja 2010

Transportowo cd.

(Post z 5 maja, do przeniesienia)

Kontynuuję wątek parysko-szanghajski ;)

Według mnie nie można tych dwóch miast porównywać. Oczywiście, byłam w Szanghaju tylko kilka dni, może nie wszystko widziałam, ale z Paryżem było tak samo.
Anyway, w Paryżu widać troskę o turystów. Na każdej stacji metra, która znajduje się blisko czegoś ciekawego są plany okolicy z wyraźnie zaznaczonymi atrakcjami, samo metro jest też idealnie oznakowane, nie ma problemu ze znalezieniem istotnych informacji, jak na przykład godziny przyjazdu. Jest też bardzo rozległe i stacje znajdują się blisko zabytków (a nie jak w Sz, w oddaleniu o jakieś 20 minut piechotą). Przy ważniejszych stacjach obsługa mówi też po angielsku, w Sz nic z tego.
Ogólnie rzecz biorąc, metro i ogólnie transport jest raczej dla Chińczyków, turyści zza granicy jeżdżą z przewodnikiem. Naprawdę nie wyobrażam sobie jazdy autobusem bez znajomości choćby znaków. A jeśli chce się zobaczyć mniej znane atrakcje i nie chce się wozić taksą to bez atlasu miasta też ani rusz.
Jeśli chodzi o transport i obsługę turysty, Paryż jest zdecydowanie lepszy.

Nie widzę też specjalnie podobieństwa w zabudowie. Paryż jest bardzo jednorodny, tradycyjny, atmosfera już minionej arystokracji jest mocno wyczuwalna. Szanghaj, jak i całe Chiny przebudowuje się w tempie błyskawicznym, zrównując z ziemią wszystko, co mu stanie na drodze.

Co jeszcze... Ludność. W Paryżu zdecydowanie mieszana, w metrze czy na ulicach słychać wszystkie języki świata choć oczywiście przeważa francuski, w Szanghaju blada twarz wyróżnia się jednak dość mocno.

Reasumując: ja nie bardzo wiem, skąd komuś przyszło do głowy te dwa miasta porównywać ;)

Jeśli chodzi o sam transport. Chińczycy budują z rozmaaachem! Jak droga to od razu 4-5 nitek, po co się ograniczać. W związku z tym ja jeszcze nie widziałam większych korków, może poza jednym miejscem w Szanghaju, ale to wiadomo, duże miasto. Natomiast połączenia międzymiastowe są fantastyczne, ładna gładka nawierzchnia, stosunkowo niewiele samochodów, bo liczba się ładnie rozkłada na tyle kilometrów asfaltu.
Lotniska to samo: wyglądają na opustoszałe, bo są naprawdę ogromne. Ale gdyby były mniejsze to pewnie byłby człowiek na człowieku.
Tylko niestety przy tym pędzie do wielkości niszczy się kraj i jego wygląd. Wrzucę niedługo zdjęcia z Tianjin to zobaczycie o co mi chodzi.

11 maja 2010

co tam u mnie

Mamusia pyta to odpowiadam.
Po przeniesieniu się do Hangzhou i wyjaśnieniu pewnych spraw - znakomicie. Miasto jest super - dużo bardziej przyjazne i "zielone". Ale o Hangzhou będzie jakiś osobny post.
Jeśli chodzi o mnie to nie myślcie, że ja się tu tylko dobrze bawię. Owszem zwiedzam, ale tylko w chwilach wolnych, a tych jest naprawdę niewiele. Zazwyczaj jeżdżę wszędzie z szefem, a wiadomo, że to zawsze jakieś obciążenie psychiczne, bo nie można robić co się chce i kiedy się chce. Tak naprawdę całkiem po swojemu spędziłam tylko dwa dni: jeden w Sz i jeden w Pekinie. I zawsze na intensywnym lataniu po mieście, żeby zobaczyć jak najwięcej.
W pozostałe dni najczęściej wstaję przed 9 i do 16-17 siedzę w biurze. Głównie tłumaczę co szefo chce zrobić z danym modelem roweru: jaka grafika, kolory, obrazki, jaka rama, jakie części, jaki rozmiar itd. Potem Chińczycy coś tam robią, a potem znowu trzeba coś zmieniać, zatwierdzać, ustalać ceny, daty wysyłki, zaliczki itd. Wbrew pozorom to nie jest łatwe zadanie, bo muszę ogarniać co szefo chce zrobić (zazwyczaj wszystko na raz ;] ) i dogadywać się z Chinką, która nie mówi super biegle po angielsku, więc często trzeba się upewniać, czy ja ją dobrze zrozumiałam a ona mnie.
Po powrocie do hotelu mam z godzinę, dwie wolnego i wtedy najczęściej rozmawiam z Wami, bo nagle wszyscy chcą się ze mną skontaktować, o coś zapytać, poprosić o zdjęcia, komentarze itd. A wieczorem wychodzimy z szefem na jedzenie i spacer po tej czy innej okolicy (bo w Hangzhou już jest gdzie wychodzić). I pewnie, że jest to fajne, bo jem sobie różne fajne (lub mniej fajne, zależy jak się trafi ;) ja cierpię głównie dlatego, że oni tu używają pietruszki w dużych ilościach :P ) rzeczy za czyjeś pieniądze, a szefo jest mocno luzacki, więc sobie siedzimy i gadamy o różnych sprawach, ale jednak cały czas jestem w pracy i nie mogę się całkiem rozluźnić.
Tak właściwie cały czas chodzę zmęczona i niewyspana, bo codziennie tyle jest do zrobienia, a czasu tak mało. Jak już nadrobię zaległości w postach to choć z blogiem i picasą się uspokoi, bo nie będzie aż tylu nowych atrakcji codziennie. A wtedy akurat będę się mogła zająć jeszcze jednym zleceniem ;)
Ale wczoraj wieczorem moje zmęczenie już się dało mocno we znaki. Pojechaliśmy sobie nad tutejsze jezioro (zdjęcia potem). Coś tam zjedliśmy, pospacerowaliśmy i chcieliśmy złapać taksę do hotelu. Wsiadamy, dajemy kartę hotelową jak zawsze, a tu okazuje się, że na karcie nie ma adresu XD Za każdym razem to sprawdzałam, ale wczoraj już zupełnie nie miałam do tego głowy. No więc machamy kierowcy ręką, że go poprowadzimy, bo mniej więcej wiedzieliśmy w którym kierunku jechać XD Do pewnego momentu było ok, ale potem przed każdym skrzyżowaniem odbywała się dyskusja a potem znowu machanie, czy chcemy w prawo, czy prosto, a biedny kierowca musiał zachowywać czujność :P Przez chwilę nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, ale zauważyłam całe szczęście znajomy budynek i zajechaliśmy w pobliże hotelu. Hurra, hurra. Wysiadam z samochodu i nagle nie wiem, gdzie jest mój aparat! Wskakuję z powrotem i krzyczę: "Gdzie mój aparat?! Gdzie mój aparat?! Przecież zawsze go mam przy sobie!!! A, mam go w ręce :P" XDXDXD Widzicie jak mocno odpływałam? :P A wyobrażacie sobie jak się musiał czuć ten kierowca? XD Wsiadają gajdzini, nie wiedzą gdzie mieszkają, przed każdym skrzyżowaniem dyskusja, a potem jeszcze wskakują z powrotem do samochodu i coś krzyczą XDXDXD
Także wczoraj poszłam spać przed 23 i leeedwo obudziłam się przed 9 a dalej jestem zmęczona. A na weekendzie pewnie trzeba będzie coś pozwiedzać, bo w ciągu dnia pracuję dokładnie w tych godzinach co wszyscy inni.

Apdejt z dnia dzisiejszego:

Padł mi program do obchodzenia cenzury: nie działa mi fejs, picasa i blog. Znalazłam sobie inną stronę do zmiany IP, ale jest dużo mniej wygodna, więc nie wiem jak będzie z wrzucaniem zdjęć... Musicie się uzbroić w cierpliwość, może niedługo wyjdzie nowa wersja.

Nabyłam dziś po spacerze mapę Hangzhou, ponieważ nie lubię nie wiedzieć, a zwłaszcza nie znoszę nie wiedzieć gdzie jestem, a szefo aż zbladł gdzie go wyciągnę na spacer na weekendzie XD Sesese ;];];]

Strappu: +1 (nie wiem czy już pisałam: ustaliłam sobie limit jednej pamiątki dziennie ;) na razie lecą strappu :P )

9 maja 2010

info

Posty są nie po kolei, części brakuje. Pojawią się w najbliższym czasie, podobnie jak zdjęcia, tylko mi nie łkajcie o wszystko na raz i każdy o co innego, bo się wkurzę i będzie figa (Homek, to nie dotyczy ciebie - wiem, że się mścisz ;) ). Nie było mnie na necie dwa dni i mam sporo zaległości, a jeszcze muszę coś jeść. Poza tym u mnie jest już po północy a jutro rano wracam do pracy.

Wszystko pojawi się sukcesywnie, tylko dajcie mi wszystko zrobić po kolei, bo już dość się gubię.

Dorzuciłam kilka zdjęć do albumu z Tianjin, fota z Pekinu zaraz będą.
edit: Ech, nie tak zaraz... Internet jest tu jednak dużo wolniejszy niż w Tianjin :( No nic, za to wszystko inne jest nieporównywalnie lepsze, a sezon serialowy i tak się kończy :P

gyaaaa!!!!

Że powtórzę: GYAAAAAA!!!!! *o* *O*

Jestem absolutnie zauroczona Hangzhou. Zaliczyłam właśnie spacer po okolicy i nie chcę wyjeżdżać z Chin. Jest tak dobrze.
Mieszkam w hotelu przy deptaku z butikami, od którego odchodzi jedna ulica z restauracjami (dziś kolacja muzułmańska ;) ), a zaraz równolegle... Miejsce, od którego zakręciło mi się w głowie. Naprawdę. Ulica przypominająca te w Kioto, z tradycyjnymi drewnianymi domkami, w których mieszczą się różniaste sklepy. I teraz już nawet nie martwię się o nadbagaż (dziś walizka ważyła już 19.5kg ;) ) tylko ile będzie ważyła paczka ;)
Ustalam sobie limit jednej rzeczy do kupienia dziennie, bo inaczej od razu wydałabym pieniądze na te powalające poduszki, buty, strappu i przede wszystkim... rzeczy indyjskopodobne :P Homek, mam pomysł na biznes - trzeba w Kraku otworzyć sklep choćby z połową tego asortymentu co tu jest plus zacząć sprzedać internetową i zbyt zapewniony. Mnie się od nawału tych kolorów i ilości aż zakręciło w głowie.
Jest też masa tradycyjnych wyrobów. I wszystko od razy w rozsądnych cenach!!! Nie jak wcześniej, że na karteczce cena 15 razy wyższa. Bierzesz i kupujesz i wszyscy mają zdrowsze nerwy.

Rany, rany, rany jestem w absolutnej euforii \^______^/ Wreszcie będzie gdzie wyjść na spacer wieczorem i problemem stanie się nadmiar ciekawych rzeczy do kupienia, a nie żal, że wokół tylko tandeta.

Strappu: +1 :P

Pekin

Do Pekinu pojechaliśmy w piątek rano. Oczywiście znowu mieliśmy opóźnienie, bo szefo zgubił różową karteczkę z potwierdzeniem depozytu (jak oni się tu lubują w tych karteczkach... Nawet jak się kupuje ciucha w niektórych sklepach to wypisują biały oryginał oraz żółtą i różową kopię >.> ) i spędziliśmy z 15 minut na jej szukaniu. W końcu ludzie z recepcji litościwie odpuścili nam te 2500y zaliczki i poprostu napisali na odwrocie, że pieniądze wydano czy jakoś tak. (Tu nadmienię, że karteczka znalazła się parę godzin później przy kupowaniu biletu do Summer Palace, między pieniędzmi ;] ).
W Pekinie nie mieliśmy zarezerwowanego żadnego hotelu, ale stwierdziliśmy, że poszukamy na miejscu. Ledwo wyszliśmy z bramki zaczepiła nas pani machając wizytówką z maleńkim zdjęciem pokazującym ładny pokój. Potargowaliśmy się trochę o cenę, uzyskaliśmy dość niską i powiedzieliśmy, żeby nas prowadziła. Przed dworcem pokazała jakiś czerwony szyld w niewielkiej odległości, ale po chwili doprowadziła nas do samochodu, mówiąc, że zawiezie nas na miejsce. Oooo nie, bez jaj. Zaczęłam mówić, że chcemy jechać taksówką, jeśli już. Pani zaczęła coraz głośniej i szybciej szwargotać aż w końcu zaczepił nas młody chłopak i zapytał czy może jakoś pomóc. Napisał mi na karteczce "najbliższy tani hotel" i powiedział, że mamy to pokazać taksówkarzowi. Pani przestała zwracać uwagę na nas, a zajęła się bluzgami, więc szybko się oddaliliśmy ;]
Szybko zainstalowaliśmy się w hotelu (o zdecydowanie niższej klasie niż poprzednie :P Bez neta w pokoju i z zupełnie inną klientelą. Dziś o 6 nad ranem obudziła mnie grupka wrzeszczących Chińczyków... Nie ma to jak przemykający cicho po korytarzach biznesmeni :P ) i wyruszyliśmy do Summer Palace.
I tu uwaga co do zwiedzania Pekinu - wszyscy ci, którzy myśleli, że oblecę jak zwykle wszystkie możliwe atrakcje w dwa dni srogo się mylili. Po pierwsze wszystko tutaj zamykane jest o 17-17:30 (nawet sklepy!) a po drugie miasto jest naprawdę ogromne! Dotarcie z hotelu do Summer Palace zajęło nam ze 45 minut metrem, potem do Houhai taksówką też jechaliśmy z 20 minut, do Badachu autobusem jechałam dwie godziny (45 przystanków!). Także niestety nie da się szybko przeskakiwać z lokacji na lokację :( Natomiast samo metro jest bardzo dobrze zorganizowane i tanie - jednorazowy bilet na dowolną odległość kosztuje 2y (80 gr) i cały czas się rozbudowuje! Jeszcze chwila i będzie nim można dojechać naprawdę wszędzie.
Po pałacu udaliśmy się do zoo, ponieważ naprzeciwko znajduje się największe targowisko z ciuchami. Na stacji odebrał nas Krzysztof Józef - mój japonista-kouhai, siedzący już kilka miesięcy w Pekinie na stypendium. Poszliśmy do sklepu a tu zonk! Schody ruchome nieczynne a wejście blokują strażnicy. Niestety, godzina 17, schluss. I nieważne, że jest piątek. Przemieściliśmy się więc do Pearl Market - czegoś podobnego tylko mniejszego, gdzie zakupy robią obcokrajowcy.
Obalam mit tego, że w Chinach można dostać to samo co u nas, tylko taniej i w większej ilości.
Połowiczna prawda: owszem, można dostać taniej, ale ile się trzeba po drodze natargować... Bluzka początkowo kosztuje 560y, "specjalnie dla ciebie" upuszczą cenę do 420 i potem ty rzucasz cenę. Jak wiesz, że powinna kosztować 60 to mówisz 60 a pani łka, że jesteś jej przyjacielem i rozdzierasz jej serce i przerzucacie się cenami przez najbliższe 15 minut. I w końcu płaci się tyle, ile się chce (o ile człowiek nie przesadzi, ale wtedy od razu pani z grymasem wywala cię ze sklepu ;) ), a potem i tak ma się wrażenie, że się przepłaciło, bo bluzka była warta pewnie ze 30 :P I co z tego, że w Polszy taka sama kosztowałaby 150 ;]
Natomiast co do ilości... Tragedia... Ileż u nas teraz ciekawych trampek... W kratkę, we wzorki... I wcale nie takich drogich... Ale ja stwierdziłam, że co je będę wozić do Kraju Trampek. Kupię sobie jakieś na miejscu. No i zonk. Bo na miejscu owszem są znakomite podróbki conversa, ale może z 7-10 modeli i koniec. I na każdym stoisku to samo, jak u nas na "szczękach" :( A ja oczami wyobraźni widziałam te nieskończone modele i kolory :P I tak jest generalnie ze wszystkim :/ Także moje obawy o nadbagaż raczej się nie sprawdzą ;)
Tak ogólnie: nie wiem skąd się bierze ten towar "made in China" u nas, ale zdecydowanie nie pojawia się on w samych Chinach.

sprostowanie z następnego dnia:
Po Badachu poleciałam jeszcze raz do targowiska przed zoo okazało się, że się myliłam: po prostu w pearl market jest ograniczona ilość towaru, przeznaczona tylko dla gajdzinów. Natomiast autochtoni kupują w Krainie Trampek ^__^ Tutaj wszyscy mówią tylko po chińsku i jeśli człowiek wykaże się znajomością tego języka to sprzedawcy zaczynają od średniej ceny 150 za cokolwiek ;) Ale jak się trzyma standardowej ceny za trampki/spodnie/koszulki itd. to bardzo szybko dobija się targu i można lecieć dalej. Kilka pań powiedziało mi nawet (o ile zrozumiałam ;) ), że ponieważ mówię po chińsku to one od razu mówią tę cenę co trzeba (zgadzało się, bo najpierw popatrzyłam, ile za dany towar płacą miejscowi).
Efekt był taki, że wpadłam w spending spree :P No, może nie przesadzajmy, ja praktycznie nie mam tendencji do shoppingu, więc pewnie obkupiłam się skromnie w porównaniu z innymi dziewczynami, ale jak na mnie zdecydowanie bardzo porządnie ;) Nie wszystkie zakupy po powrocie do hotelu okazały się udane :P ale zdecydowana większość tak ^__^ Problem polega na tym, że w tych sklepach nie ma przymierzalni i wszystko kupuje się "na oko". No i niestety nie zawsze utrafi się z rozmiarem ;)

Pekin zdecydowanie różni się od Szanghaju, na tyle co widziałam oczywiście. Zdecydowanie Sz był nowocześniejszy: tutaj jest większy rozmach komunistyczny - ogromniaste budynki z betonu/marmuru, a w Sz - drapacze. Tyle, że tutaj są nowsze autobusy i chyba mniej się trąbi... Przynajmniej takie mam wrażenie, chyba że po prostu przestałam na to zwracać uwagę :P No i kierowcami autobusów są głównie kobiety!!!
Tutejszy chiński... Ło matko... To jest głównie takie ererer z mocnym "r" - jak bileterka czytała nazwy przystanków w autobusie to słyszałam jeden szwargot i nie pomagało nawet czytanie nazw na tablicy XD Jak to dobrze, że wracam na południe :P

Ale ogólnie zaczynam się przyzwyczajać do Chin ^__^ Jednak ja się po prostu źle czuję na prowincji, nieważne gdzie :P Tutaj już sobie radzę z kupowaniem ciuchów, jedzenia, znam coraz więcej cen (w wielu sklepach nie ma takich informacji ;) ) i rozumiem coraz więcej słów. A jeśli Hangzhou będzie tak ładne jak mówią to szykuje się bardzo miła dalsza część pobytu.

Opakowanie na komórkę: +1, strappu: +1

Pekin

Badachu

5 maja 2010

meldunek II

W pracy już w miarę wszystko w porządku - zapowiada się naprawdę całkiem miło, poza tymi ciągłymi niewiadomymi jeśli chodzi o ramy czasowe. Może nawet wrócę do Polski początkiem lipca...?
ZA TO... wyjeżdżam z Tianjin! \^o^/Do Hangzhou :D:D:D Do tego Hangzhou, o którym ludzie bywali mówią, że przy nim Yuyuan to makieta ^__________^ No i będę miała na miejscu ludzi mówiących po angielsku, więc będzie się można dokładnie wypytywać o sprawy transportowo-turystyczne. To bardzo dobra wiadomość, bo Tianjin przygnębia już po 3 dniach to co dopiero po 3 miesiącach...

meldunek

Jestem, żyję. Tylko kolejne posty czy zdjęcia pojawią się, jak mi się różne sprawy bardziej ustabilizują, teraz nie mam czasu na radosne pierdółki.

Wczoraj miałam dzień zadumy i przy okazji wymyśliłam nazwę na nową serię rowerów: Cyclone.
Jak się Wam podoba? Wydaje mi się, że jest dość dynamiczna a przy okazji mnie się kojarzy z cycle.
Szefo już sprawdził, czy nie jest zastrzeżona w Polsce, więc myślę, że samą zabawą ze słowami zasłużyłam na wypłatę w tym miesiącu :P

1 maja 2010

Szanghaj, dzień 3

Uwaga, dziś będzie dzień pod znakiem przygód ;) Ale spox, wszystko w porządku, żyję ;)
Będzie to również odpowiedź na Twoje pytanie, Michale, dlaczego uważam, że nazywanie Szanghaju Paryżem to jakaś wierutna bzdura ;]

Ale od początku: odkąd dowiedzieliśmy się, że z biletów na expo raczej nici, stwierdziliśmy, że nie będziemy się rano zrywać tylko spokojnie koło 9-10 zjemy śniadanie i się zobaczy. Pojawiłam się więc wygłodniała na śniadaniu po 9 i rozpoczęłam realizację planu najadania się wszystkim co możliwe :P Rezultaty widać na zdjęciu: croissant, espresso, wybór pierożków, sałatka, sushi a potem na dokładkę więcej sushi i owoce ;) I na tym śniadaniu zajechałam aż do teraz :D Jutro robię powtórkę ;)
Szefo na śniadaniu się nie pojawił, więc do 11 coś tam porobiłam na necie i wróciłam do pokoju. Tam dopadł mnie sen, bo wczoraj spałam znowu 6h (i dziś będzie kolejna powtórka...) a sporo przeszliśmy wczoraj kilometrów. Stwierdziłam, że jak będzie coś chciał to zadzwoni do drzwi ;) Obudziłam się przed 13 i stwierdziłam, że nie ma co dłużej spać (choć ledwo wstałam z łóżka ;)) tylko trzeba się ruszyć.
Postanowiłam sprawdzić jak się po Szanghaju jeździ nie taksówkami ;) Oczywiście zaczęłam od metra ^__^ Plan był, żeby zobaczyć jak najwięcej zabytków i expo choćby z daleka.

Wyruszyłam więc z podobny założeniem jak ze zwiedzaniem Paryża: zobaczyć jak najwięcej w jeden dzień, przy pomocy metra. Francuskiego nie znam, ale jak posłucham to procentowo rozumiem mniej więcej tyle jak czytając znaki chińskie, ne?

Zeszłam na dół do recepcji i tu pierwszy zonk: najbliższe stacje były daaaaaleeeeeeko! Jakieś pół godziny piechotą przynajmniej. Ale trudno, zaparłam się i wyszłam. Po drodze w znanej japońskiej knajpie spotkałam szefa, który był już przy trzecim piwie XD Hihi, ładnie go wczoraj przegoniłam :P:P:P A jak pisałam, naprawdę się ograniczyłam z szybkością zwiedzania ;) (baranek, tu przyznaję ci oficjalny, publiczny order supermana za wytrzymanie z moim trybem wyjazdowym przez dni dziesięć ;)).

Zdjęcia z podrogi zobaczycie: blokowiska, mniejsze sklepiki. Mijałam sporo autobusów, ale nie wiedziałam jak funkcjonują: gdzie się płaci, ile itd. W metrze kupiłam bilet jednorazowy (innych możliwości nie było, za co duży minus) na stację w odległości pół miasta za 1.50zł. Potem na kolejnej kupiłam już całodniowy (wydaje mi się, że jest tylko sezonowy, na czas expo) za 7 zeta.
Metro jest całkiem nieźle oznaczone: kolorowe linie, te same kolory na ścianach, szybach itp. (na tych nowszych stacjach), ALE obsługa nie mówi po angielsku choć wszystkie napisy łącznie z "customer service" są po angielsku. Ale "one day, one day" dziewczyna zrozumiała ;) Poza tym nie udało mi się nigdzie znaleźć informacji, o której jest ostatni pociąg.
Dopiero pani "bilingual" znalazła mi informacje na jakimś kserze wyciągniętym spod lady.

Na mapce metra zobaczyłam nazwę Qibiao, tam gdzie Eri mówiła, że jest jedna z chińskich Wenecji. Daleko było, ale stwierdziłam, że spróbuję. Dojechałam na miejsce i kolejny zonk. Owszem, mapy okolicy są, ale strasznie mało dokładne, pokazują raptem najbliższą okolicę, zero oznakowania gdzie mogą być jakieś zabytki. W Paryżu nie do pomyślenia. Zaliczyłam więc tylko wyprzedaż obuwia i wróciłam.
Przesiadłam się na inną linię, żeby zobaczyć pagodę. Przy okazji zobaczyłam więcej miasta z góry. Paryż jest bardzo zwarty, ze starą zabudową - tutaj są głównie blokowiska, albo wieżowce, no i dzielnice z trochę niższymi domami. Ale jest też cała masa miejsc, gdzie zrównano z ziemią lub się równa, malutkie tradycyjne domki. Jak dzisiaj jeździłam, widziałam co chwilę ogromny pusty plac, który tylko czeka na kolejny drapacz.

Pojechałam następnie na miejsce gdzie była granica Expo. Myślałam, że może będzie coś widać z mostu, ale most był wyyyyyysoko, dostępny tylko dla samochodów. Zdołałam więc zobaczyć tylko bramę.

Potem chciałam się przesiąść w linię 10, żeby zobaczyć kilka innych zabytków i skończyć w Yuyuan. A tu kolejny zonk. Linia zamknięta. Tyle, że gajdzin zobaczy szlaban, a informacja jest tylko po chińsku. Jak zamknęli w Paryżu jedną linię metra to pięknie była oznaczona droga do komunikacji zastępczej. I przy przystankach stały panie mówiące po angielsku. A tu guzik.
Pojechałam więc do Nanjing, bo myślałam, że może zamknięta jest tylko ta jedna przesiadka. Okazało się, że nie. Wyszłam więc na górę i czekał mnie szok: ten tłum, który wczoraj wzięłam za idący na otwarcie był tam znowu!!! Nie mam pojęcia po co, naprawdę. Wydaje mi się, że interesująca część Nanjing w tym miejscu się kończy... Dalej nie ma sklepów, są tylko wieżowce i rzeka... Eri, jest coś fajnego na tym Bundzie poza widokiem na drapacze? Bo doprawdy nie wiem co się dzieje z tymi ludźmi jak dojdą do rzeki :P:P:P
Zastanawiałam się czy nie iść za tłumem, ale stwierdziłam, że lepiej jechać w sprawdzone miejsce, tym bardziej, że nogi zaczynały mnie już mocno boleć ;) Złapałam więc taryfę i kazałam się zawieźć do Yuyuan [zdjęcia].

Tam znalazłam informację, w której pani dla odmiany mówiła całkiem dobrze po angielsku. Najbliższa linia metra była w Nanjing, więc skorzystałam z okazji i zapytałam się o połączenia autobusowe. Jak przygoda z publicznym transportem to na całego XD Okazało się, że bilety kupuje się u kierowcy. Niezależnie od odległości za 80gr. Pani znalazła mi połączenie posługując się moją kartą hotelową i netem. Wypisała mi na karteczce numery dwóch autobusów i przystanki.
Tak uzbrojona stanęłam na przystanku. Ale po uważnym studiowaniu tablicy (oczywiście znowu nie uświadczyłam godzin ani częstotliwości kursów) stwierdziłam, że muszę chyba mieć odliczoną gotówkę (znaków była cała masa ale wyłapałam coś w stylu "źródłowa, główna suma" i "nie autobus" ;)). Całe szczęście na każdym przystanku stoją wolontariusze. Oczywiście nie mówiący po angielsku, choć z napisem "volunteer". Ale wysiliłam moją znajomość chińskiego i machając banknotem 5yuanowym zapytałam: "5 yuanów, autobus, dobrze?". Panów było na szczęście dwóch, więc mogli się naradzić i wydumali o co mi chodzi :D Zaprowadzili mnie do kiosku i tam pani rozmieniła mi banknot na monety. Do autobusu wchodzi się tylko przednim wejściem i wrzuca dwie monety do skrzyneczki albo pokazuje kierowcy kartę. Biletów nie ma, bo po co? ;) Przejechałam najpierw 5 przystanków (w tym ostatni w odległości paru kilometrów), a potem kolejnych 13 w moooocno zatłoczonym autobusie.
O końcowy przystanek musiałam już zapytać w autobusie, bo pomyliłam się wliczeniu a nazwy wyświetlane na monitorku nie do końca mi pasowały do tego, co pamiętałam. Wysiadłam i nie miałam pojęcia, gdzie jestem XD W jakiejś dzielnicy na przedmieściach :P Wiedziałam, że na pewno w dobrej okolicy, bo nazwy ulic pasowały mi do tych na mapie, ale nie widziałam nigdzie hotelu a jest wysoki ;) Siadłam więc na krawężniku koło dziadka w kombinezonie i wyjęłam mapę ;) Zainteresował się po chińsku czy mi nie pomóc, karty hotelowej nie mógł przeczytać, ale zapytałam o nazwę ulicy i pokazał mi kierunek. Kawałek dalej zobaczyłam jakiś wieżowiec i stwierdziłam, że to pewnie w tym kierunku mam iść. Przy drogowskazie z nazwami ulic zatrzymałam się jeszcze raz, żeby luknąć na mapę i zaczepił mnie jakiś Chińczyk po angielsku. Hurra! ^^ Pokazałam mu kartę, on nie wiedział dokładnie gdzie jest ten adres, zadzwonił do kogoś, pytał i pytał a wtedy zaczepił nas kolejny Chińczyk XD I od niego dowiedziałam się, że owszem jestem na ulicy Jinshao, ale mój hotel jest na Nowym Jinshao, które jest jeszcze daleko daleko za tym wieżowcem, co był na horyzoncie ;) Wdrożyłam więc plan B (który miałam od początku, dlatego w ogóle rozpoczęłam to autobusowe tułanie) i złapałam taryfę ;D Kierowca powiedział, że niestety nie może odczytać tych małych literek na karcie, bo ma kiepski wzrok (w tym momencie powinnam wyskoczyć z taksy, ale nie chciało mi się stać dalej na tym bezludziu). Powiedziałam, więc po chińsku nazwę ulicy i numer. I tu się zaczęło XD Musiałam dojechać pod numer 18. Na lekcjach uczyli nas, że 10 to "szy", więc mówię "szy-ba" a on "cooo? sy-ba???". Nie, nie "sy" (przecież to 4 ;)). No i tak chwilę się przekrzykiwaliśmy aż w końcu napisałam mu wielkimi cyframi "18" i okazało się, że to jednak "sy-ba". No i bądź tu mądry :P
Z lekkim niepokojem patrzyłam gdzie jedziemy, bo nie byłam pewna, czy dobrze mnie zrozumiał, ale dojechałam na miejsce! XD I faktycznie było daleko - z godzinę na piechotę.

Na dziś koniec, i tak mi wyszła epopeja ;)
Wnioski i ogólne wrażenia będą jutro, bo tu jest już 1:30 a ja jutro muszę wstać o 6:30 na szybkie śniadanie, o 9:25 lecę do Pekinu i nie jestem nawet spakowana :P A trzeba jeszcze dojechać na lotnisko (jakaś godzina) i odebrać bilet (nie wiadomo gdzie i czy będą mówić po angielsku). A potem z Pekinu dostać się do Tianjin ;)
Jutro raczej znowu będzie epopeja, ale zdjęć chyba nie za bardzo będzie gdzie robić.
Dobranoc.

Shanghai: przygody transportowe, yuyuan nocą