17 maja 2010

shopping południowy

Wybraliśmy się wczoraj na zakupy. Ja - żeby może kupić sobie jakieś krótkie spodenki, bo w Pekinie nie zdążyłam, no i co mi jeszcze w oko wpadnie, a szefo - po koszulki, skarpetki i sandały :P

Pojechaliśmy do czegoś przypominającego budynek przed zoo - tylko że tutaj był to cały kompleks o.O Ze cztery albo pięć paropiętrowych budynków. Kilometry alejek, tysiące stanowisk. I wydawać by się mogło, że wyjdziemy z siatami zakupów. A tu dupa. W Pekinie w sklepie panował chaos - setki ludzi przetaczało się wąskimi alejkami, co krok ktoś się głośno targował, ale ogólnie całość była ładnie podzielona: na jednym piętrze buty i spodnie, na innym moda damska itd. Zapomnijcie o czymś takim w Hangzhou. Wszystko jest na raz i to naprawdę podłej jakości. Cała ta tandeta jest podzielona nie według kategorii tylko według marek o.O Najbardziej durny podział z możliwych, imo. No chyba, że Chińczycy naprawdę odróżniają jedną tandetę od drugiej - jak dla mnie wszystkie szmaty były takie same. No i w efekcie kupiłam tylko jedną spódniczkę (przepłaciłam dwa razy, bo szefo się spieszył na piwo i nie chciał mi dać czasu na targowanie :P ). Wygląda na to, że to koniec shoppingu i przez resztę wyjazdu wydaję kasę na strappu :P
Wieczorem chciałam sobie jeszcze kupić tradycyjne "baletki" chińskie, ale niestety nie było mojego rozmiaru :(:(:( Mam stopę o pół centymetra za długą ;( Więc w ramach pocieszenia nabyłam poduszkę-kość :P

A, w sumie dobrze. Targi o ceny są tu naprawdę męczące, zwłaszcza że ja słyszę na wstępie cenę 5 razy wyższą od Chińczyka. Strappu ma przynajmniej jedną, ustaloną, przystępną cenę, więc można robić pamiątkowe zakupy jak w Polszy :P

Zaliczyliśmy też mrożącą krew w żyłach podróż rikszą, ponieważ po shoppingu wybraliśmy się nad jezioro (wylądowaliśmy w zupełnie innym miejscu niż planowaliśmy, bo szefo rozmawiał z panią taksówkarz i trzymał mapę ;] ale well, co mnie to ;] zwiedziłam sobie inną część jeziora niż ostatnio i też było ok ;) ) i nie mogliśmy złapać taksówki, wszystkie były zajęte. Podjechał do nas jeden rikszarz, pokazałam mu mapę z zaznaczonym hotelem, a ten oczywiście zaczął dyskutować. Na drzewo. Masz mapę z wielką kropą i jeszcze mnie tu zalewasz potokiem słów to spadaj. Drugi był bardziej kumaty, więc wyruszyliśmy w szybką podróż po alejkach dla rowerów, między przechodniami, koło autobusów, przemykając jak szybko się dało po skrzyżowaniach... Ach, co za emocje ;] Ten rikszarz nas nie zamknął, bo nie było jak - wszędzie były tylko zasłonki a do kurczowego trzymania została tylko mała rurka z boku XD Mnie tam się podobało :P Zawierzam tym kierowcom - owszem, jeżdżą na milimetry, ale nie widziałam tu jeszcze wypadku.

O, byłabym zapomniała... Przeżyłam również traumatyczną wizytę w damskiej toalecie. Z wybetonowanymi boksami wysokimi na metr, brakiem jakichkolwiek drzwiczek, kanalikiem biegnącym przez wszystkie boksy, wszechobecnym syfem i Chinkami, które nie przejmują się żadną kurtuazją tylko wpychają do kolejki. Uch, tak wyobrażam sobie wojsko i cieszę się, że ominęły mnie takie doświadczenia w większej ilości :P

Kontynuując jeszcze temat procentów ;)
Znaleźliśmy driny tuż obok naszego hotelu. W kawiarni ;] Oczywiście na wywieszonym menu ich nie ma, na standzie przed drzwiami też nie, trzeba się dopiero wczytać w menu. Tradycyjnie zamówiłam mojito. Zdecydowanie to w Houhai było lepsze, ale tu też nie żałowali cukru i procentów ;) Z mojito poszło nieźle, więc stwierdziliśmy, że spróbujemy innych. Szefo wziął long island a ja margaritę i... ło matko o.O Ależ nam zapodali mocarzy >.> Zawsze narzekałam, że barmani dodają do drinków za mało alkoholu, ale teraz zrozumiałam, że wiedzą co robią :P No cóż, przynajmniej jeśli chodzi o procenty, chińskie drinki są warte swojej ceny (w Hangzhou niestety nie ma happy hour, więc kosztują koło 45y=18zł), ale walory smakowe... (Tu należy nadmienić, że generalnie nie oszczędzają nie tylko na procentach - kawy też są bardzo dobre i tak mocne jak należy). Przetestowałam już co się dało, zdecydowanie wracam do rozkoszowania się chińską herbatą.
Zamówiłam sobie ostatnio do obiadu miejscową West lake i była znakomita. Tutaj wszędzie do obiadu nalewają czarkę z jakąś słabą zieloną herbatą, ale jak się już zamówi konkretną przynoszą najczęściej szklankę z liściami pływającymi w środku. To tyle jeśli chodzi o parzenie w koszyczkach, gliniane kubeczki itd. ;) Herbata jest najpierw bardzo mocna, wręcz gorzka, ale potem kelner co chwilę przychodzi i uzupełnia szklaneczkę wrzątkiem. Ja miałam wczoraj z pięć dolewek i napar miał dalej fantastyczny smak. Myślę, że cały proces picia: najpierw mocnej herbaty, a potem coraz słabszej ma również głęboki sens i zbawienne właściwości dla organizmu. :P A i testowanie kolejnych gatunków herbaty jest dużo przyjemniejsze niż kolejne nieudane niespodzianki z procentami ;)

0 komentarze:

Prześlij komentarz