2 grudnia 2010

kengaku

Wizyta na lekcji no jawiła mi się jako przyjemnie spędzone dwie godzinki w towarzystwie autochtonów. Potem miałam iść na imprezę urodzinową koleżanki do restauracji mongolskiej. Znakomicie. Szykowała się pożytecznie spędzona środa, a znając Japończyków spodziewałam się, że impreza zakończy się o 20, najpóźniej o 21 i akurat będę miała jeszcze czas przygotować się na czwartkowe zajęcia.
Oczywiście było zupełnie inaczej. A właściwie dalej po japońsku ;] Pamiętajcie: NIGDY nie wierzcie ich organizacji.

Po pierwsze wkopałam się jeszcze w lekcje fletu japońskiego. Mój zdrowy rozsądek coś za słabo krzyczał, że skoro flet jest o 14:30 a no o 17 to zapewne wynudzę się przez ten czas... Nie tylko się wynudziłam, ale jeszcze naraziłam na szwank moją błonę bębenkową nienawykłą do świdrujących dźwięków.
Lekcja wyglądała tak, że nauczyciel śpiewał linię melodyczną (sylabami) oraz uderzał dwoma patykami w drewniany klocek co już samo na dłuższą metę było hałaśliwe i nie do zniesienia. A do tego dochodził jeszcze dźwięk fletu, dużo wyższy niż naszego poprzecznego, niemalże fałszujący.
Oczywiście całą lekcję spędziłam w siadzie japońskim i umierałam. Do tego atmosfera była wyjątkowo podniosła, uczniowie czołobitnie (nie przesadzam) kłaniali się nie tylko nauczycielowi, ale i sobie nawzajem. Ja nawet nie próbowałam, bo na pewno wyglądałoby to pokracznie i żałośnie.

Następnie no. W świątyni. Jak się okazało oprócz mojej znajomej i jej koleżanki, która poznałam na flecie, było jeszcze tylko dwoje gajdzinów. Koreanka zdecydowanie była obznajomiona z kulturą czołobitności, całe szczęście oprócz niej był jeszcze Amerykanin - na nich można liczyć, że zawsze wypadnie się lepiej ;] :P
No było całkiem sympatyczne, tym bardziej, że znałam tekst sztuki, ale tu również sposób śpiewu był na dłuższą metę irytujący dla mych uszu. Następnie przeszliśmy do sąsiedniego pomieszczenia, które mieściło całą regularną scenę no: podest z sosnami i scenę pod dachem. Z ciekawością zobaczyłam ją na żywo, bo do tej pory znałam ją głównie ze schematów w podręczniku. Koleżanka ćwiczyła machanie wachlarzem i stąpanie po scenie, a ja zamarzałam!!! Ta ogromna sala zupełnie nie była ogrzewana i temperatura była taka sama jak na zewnątrz >>>>.> Szczękając zębami zrobiłam kilka zdjęć i filmik i uciekłam z powrotem wystawić się na ciepłą klimę.
Następnie mieliśmy jechać do parku Ohori, który był oddalony o dobre 20 minut rowerem. Stwierdziłam więc, że zostawię rower, pojadę tam razem ze wszystkimi samochodem, a potem odwiozą mnie z powrotem i do akademika wrócę już rowerem.
Jakże się zdumiałam kiedy okazało się, że w parku nie ma restauracji mongolskiej a kolejne tradycyjne zajęcia! ... A była już 20... Nic to, musiałam oglądać kolejny ceremoniał klękania przed przesuwanymi drzwiami, czołobitne ukłony i przepraszanie za to, że przerywamy lekcję, choć na pewno było to umówione. Razem z równie skołowanym Amerykaninem przesiedzieliśmy kolejną godzinę na lekcji tym razem bębenka. I podobnie jak z fletem, nie był to tylko bębenek (oczywiście koszmarnie głośny), ale również śpiew i stukanie w klocek. Umierałam, moje kolana razem ze mną.
Zorientowałam się również, że Japonka chciała mnie zawieźć ze wszystkimi do restauracji, a dopiero potem odwieźć do świątyni. Wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że restauracja była po drodze do akademika, więc zupełnie nie było potrzeby powtarzać tej samej drogi samochodem dwa razy w te i we wte, a potem jeszcze rowerem. Jak widać dla Japończyków to nie jest takie oczywiste.
Zanim dojechałam do restauracji była 21:30. Przynajmniej jedzenie było smaczne, a ja byłam już strasznie wygłodniała. Zmyłam się jako pierwsza o 23:30 i dojechałam ledwo żywa do akademika po północy. Nawet nie próbowałam robić czegokolwiek na zajęcia, bo i tak nie byłabym w stanie.

I tak to właśnie wygląda kengaku czyli zwiedzanie zajęć po japońsku. Wszystkich atrakcji dnia starczyłoby spokojnie na trzy dni.

4 komentarze:

homek pisze...

Ech, Rogowska... W Polsce zima zaskoczyła drogowców, w sklepach tłumy na zakupach mikołajkowych a Ty w swojej upragnionej Japonii zrzędzisz i marudzisz...Jak to dobrze, że w dobie braku stabilizacji pewne żeby pozostają niezmienne :P

homek pisze...

pewne rzeczy, oczywiście!

Michał Bernat pisze...

lol... na marudnosc Anki można liczyc jak na brak sniegu w wigilie ;-)

PS. W sobote z Pati i Eri obgadujemy ci dupe :P

aneczka pisze...

Cała przyjemność po mojej stronie ^^ Aktywny kącik malkontenta to oznaka mojego znakomitego samopoczucia ;)
Ooo, pozdrów wszystkich serdecznie, Michale! Zwłaszcza Pati - bardzo żałujemy z Aśką, że nie ma jej tu z nami i kibicujemy na tegoroczne mombu.

Prześlij komentarz