Zbliżamy się już do końca wyprawy :)
Po Fogaraszu jechaliśmy już powoli w stronę granicy z Węgrami, tym bardziej, że zaczynały się już te ulewy, które potem spowodowały kilka powodzi, w Polsce też. Rzeki wyraźnie wezbrały, ale nam się jakoś tak udawało, że w ciągu dnia nie padało, więc wybraliśmy zobaczyć rumuński kras.


To był wąwóz w pobliżu Turdy. Piękny. W czasie wycieczki spotkaliśmy tylko dwóch Belgów ;]
Choć to pewnie z powodu pogody, bo było pochmurno. Jak koło południa zrobiło się cieplej to na parkingu było już więcej samochodów.
Następnego dnia pojechaliśmy już na kras bliżej miasta Beius. Na miejscu opadły nam szczeny. Słuchajcie, Slovensky Raj się nie umywa do krasu rumuńskiego. Tutaj wąwozy są dużo bardziej malownicze i dzikie. No i znowu brak turystów. Spotkaliśmy tylko ekipę wspinaczy (jednego widać na ściance).

Slovensky Raj jest rozreklamowany, rumuński kras zupełnie. Na trasie głównej jest tylko drogowskaz na wioskę Pietroasa w pobliżu tras i trzeba wiedzieć, że tam należy skręcić. Do tego w pensjonacie, w którym się zatrzymaliśmy była spora grupa Rumunów, która przyjechała na wypoczynek z dziećmi i oni nam powiedzieli, gdzie warto pójść.
No to poszliśmy, jak te głąby, w kras, po ulewach.
Na miejscu okazało się, że łatwa dróżka, którą zapewne normalnie prowadzi szlak, została zalana przez potok i trzeba się było powspinać po ściankach. Wierzcie mi, mokry kras jest wyjątkowo śliski ;] i bardzo trudno było znaleźć oparcie w ściance dla butów.
Nawet te łańcuchy były pierońsko śliskie i parę razy wisiałam na rękach w dół.



Pod koniec zrobiło się już bardzo trudno, bo skała była pionowa, blisko wodospadu, więc wyjątkowo śliska a podpórki pod stopy w bardzo dużej odległości. Mój ojciec nie utrzymał swojej wagi i się wykąpał (widać go w głębi jak się suszy ;) ). Zwróćcie też uwagę jak wysoko trzeba się było wyspinać i utrzymać.

Ale całe szczęście prąd przy końcu wąwozu nie był już aż tak duży a potok nie był za głęboki, więc ja od razu wybrałam prostszy wariant ^^

A potem się rozpadało i trzeba było szukać szybko drogi powrotnej.
I tu zaczęły się kłopoty. Mapy oczywiście nie mieliśmy, bo nie dało się jej nigdzie zdobyć. Rumuni mieli jedną i zrobiliśmy sobie jej zdjęcia, ale okazało się, że były niewyraźne.
Zapytać nie było kogo a oznaczenia szlaków w Rumunii są fatalne. Przed wejściem na szlak nie ma żadnej tablicy informacyjnej pokazującej teren a o oznaczeniach na drzewach nie ma co mówić.

W tym wąwozie, w którym byliśmy obowiązywały żółte kółeczka. I były wszędzie. Szlak się rozwidla? W jedną stronę żółte kółeczko, w drugą stronę żółte kółeczko. I bądź tu mądry. A tu goretex zaczyna przemakać. Dobrze, że nie było zimno.
W końcu znaleźliśmy nasz samochód, ale zdążyło nas porządnie zlać.
To właśnie takich turystów jak my, szukają na wakacjach w górach ;P Kto mądry wybiera się w kras tuż po ulewie i to bez mapy? ;P
Ale naprawdę było warto a wspinanie się po skałkach uważam za największą atrakcję wyjazdu.
Wąwóz był wart trzy zamki chłopskie, cerkiewkę i Draculę XD
Mam wielką ochotę wrócić tam w przyszłym roku.
I na koniec taka ciekawa pajęczyna :)