Miał być post o fascynującej wycieczce do centrum kataklizmów, ale jakoś nie mam weny, za to przyszło mi do głowy Spostrzeżenie, więc włala ;)
Tak wygląda moja komórka-obecnie-budzik. Jest akurat w sam raz bogato przyozdobiona. A tymczasem... moje różowe cudo nie pobrzękuje nawet jednym marnym dzwoneczkiem u.u Mam nadzieję, że jakoś nadrobię to niewybaczalne zaniedbanie na najbliższej wycieczce. Póki co w fukuoczańskich sklepach jest straszna posucha... O mój losku! (hmm... kto tak mówi? bo na pewno nie ja, ale jakoś mi to pasowało w tym kontekście :P ).
Jednocześnie proszę o feedback, drodzy Czytacze: jaka tematyka Was interesuje? Więcej nudnych omówień co codziennie robię i jakim autobusem jeżdżę na zajęcia, droolingu nad dramami/filmami, czy też właśnie niezobowiązujących, acz mam nadzieję, radosnych pierdółek i Przemyśleń? A może przeciwnie, nie chcecie męczyć wzroku nad tekstem i życzycie sobie jedynie foto-opowieści na picasie?
A także, Rodzino, daj znak życia. Jak tam babunia, martwię się tu o nią, pewnie nie mniej niż ona o mnie ;) Bartuś dostał się wreszcie do przedszkola? I co ze studnią??? :D
Wreszcie znalazłam Book offy w Fukuoce - wczoraj w Tenjinie, ale nie był za dobry: mały i drogi. Dziś po drugiej próbie trafiłam do takiego bliżej kampusu. I tu miłe zaskoczenie: Book off połączony ze sklepem z innymi używanymi rzeczami - od ciuchów (ktoś chce może torebkę Louis Vuitton? rozmiar do wyboru ;) ) po naczynia i instrumenty muzyczne. Niestety, wybór obiektywów był bardzo skromniutki, a w Tenjinie nie znalazłam w większych sklepach działu z używanym sprzętem (Michał, jest w Fukuoce jakaś dzielnica elektryczna? Da się w ogóle normalnie dostać używany denshijisho albo ipoda? ).
Wyjaśniam od razu co to jest Book Off i czemu tak mi na nim zależało. Jest to antykwariat. Głównie z mangami (regały potrafią się ciągnąć dziesiątkami metrów, czasem nawet na dwóch piętrach), ale również z literaturą, albumami, filmami i grami. Bardzo często da się kupić jeden tom mangi lub książkę w wydaniu kieszonkowym za 105Y (3,5 PLN), droższe kosztują około 350Y (10PLN). Ja nabyłam dziś zestaw 15 tomików za 1000Y, czyli za cenę średnio dwóch tomików w Polsce. Ale najpiękniejsza rzecz to albumy - potrafią kosztować nawet 300Y, do 1000-2000Y. Wyobrażacie sobie? Wielki album z kolorowymi zdjęciami na papierze kredowym za 10 zeta @.@ Aaaach, book off to kolejny z pięknych japońskich wynalazków ^___________^ Dodam tu od razu, że rzeczy używane w Japonii są jak nowe. Te, które wyglądają na choć trochę używane są duużo tańsze (np. manga za 50Y). Dumam teraz poważnie, czy nie kupić sobie jakichś filmów :P Widziałam już wydanie specjalne dvd set Star Wars, czy Aliena za jakieś 75 zeta, ALE... po pierwsze dvd to nie hd :P a po drugie waży :P:P:P A ja sobie ostatnio załatwiłam Aliena w hd i do dvd pewnie nawet nie zajrzę, a kupować tylko po to, żeby mieć na półce...? Taż mnie już 720p nie zadowala i dumam, czy nie szarpnąć się na 1080p :P Da się też dostać zestawy BluRay, ale to znowu trzeba mieć czytnik... No i tak właśnie walczę z moim wężem w kieszeni i wrodzonym malkontentem, ale to chyba dobrze, rodzice nie uwzględnili w nowym domu składziku na moje klamoty :P Choć jeśli znajdę Big Banga albo Legend pewnie się nie oprę ^_^ Póki co zauważyłam, że bardzo popularny jest tu chyba 24 godziny i ER - wszędzie można dostać boxy z sezonami. Kusi mnie też mocno Casablanca z japońskimi napisami ;D
Jeśli chodzi o zajęcia - dziś miałam 日本語演習, czyli japoński praktyczny i choć pan wydał mi się na początku strasznie sztywny, bardzo spodobało mi się jego podejście metodologiczne: powiedział, że będziemy pracować na względnie łatwych tekstach, oglądać programy dla licealistów w telewizji, czy proste dramy (na jakimś 32" LCD ;) ), bo mamy nauczyć się na tych zajęciach mówić, a jeśli tematy będą za trudne to wysłowić się będzie tym ciężej. Niech żyje zdrowy rozsądek.
Jutro szkolenie ppoż, tym razem na kampusie ;) Po południu pojadę chyba zwiedzać bliższą okolicę. Podobno jest tu bardzo ładna świątynia.
A, widziałam dziś karasu (takiego japońskiego kruka - z czarnym dziobem i czarnymi piórami pobłyskującymi na granatowo) z odległości metra - siedział na automacie z napojami. Dżizaz, jakie to wielkie bydlę!!! o.O Nigdy więcej >>>>>.>
Estetyczny Węgier, który siedzi tu już od roku powiedział jedną mądrą rzecz: nie pytać Japończyków o sprawy organizacyjne - większość z nich nie wie nawet, że z akademika da się dojechać do centrum w 10 minut autobusem ekspresowym (a nie ponad pół godziny zwyczajnym). Na jednej z imprez spotkał Japonkę, która pierwszy raz od 19 lat była w tamtejszej dzielnicy O.O Na początku mu nie wierzyłam, bo przecież miałam do czynienia z japońską organizacją i zawsze wszystko było przygotowane na najgorszą ewentualność - tysiące powiadomień, kakuniny i kontrola czy głupi gajdzin czegoś nie sknoci. Ale tym się najczęściej zajmowały organizacje mające długoletnią praktykę. Przekonałam się wczoraj, że takie skakanie wokół nas wynika też chyba z tego, że przeciętni Japończycy są totalnie nieżyciowi.
Stowarzyszenie pomagające studentom zagranicznym zorganizowało wycieczkę do Momochi - stwierdziłam, że pojadę, bo po pierwsze nie będę się musiała przejmować jak tam dojechać, a po drugie chciałam zapoznać więcej osób z akademików. Zbiórka o 12:15, odjazd autobusu o 12:50 - tyle potrzeba było, żeby ogarnąć kilkanaście osób. Przesiadka w centrum, przyjazd do muzeum miejskiego. I czekamy. Nie wiedziałam na co, myślałam, że może na przewodnika, bo ktoś mówił, że jakaś pani ma dojść. No i doszła, i to nie sama, a z wielką grupą studentów z innych kampusów. Świetnie, taką wielką grupą tylko zrobimy zamieszanie i w sumie niewiele się zobaczy. Zaprowadzili nas jednak do salki wykładowej i zaczęli dzielić na grupy: totalnie wymieszano campusy i narodowości. Kiedy wreszcie się z tym uporali zostało 20 minut do planowanego wyjścia na plażę. Więc szybko! szybko idźmy cokolwiek zobaczyć. Nie, teraz czas na przedstawienie członków stowarzyszenia o.O *grrr* Członkowie skończyli, a następnie my mieliśmy się przedstawiać w obrębie grupy, a na koniec nasza przewodniczka zapytała NAS czy chcemy zobaczyć muzeum czy iść na plażę. No zajebiście. Spędziliśmy w środku ponad godzinę tylko po to, żeby się podzielić. W mojej grupie miałam bardzo sympatycznego Chińczyka, który wiedział sporo o Polsce, Skłodowskiej-Curie, rozbiorach itp. ale co z tego? Mieszka i uczy się w zupełnie innej części miasta i pewnie się już nie spotkamy. Wolałabym zapoznać więcej osób z mojego rewiru... Następnie mieliśmy do wyboru dwie opcje: pokaz robotów albo wyjazd na Fukuoka Tower. Ale najpierw plaża. Przyszliśmy tam i nie wiemy co robić. Nasza liderka też nie. Ile mamy wolnego czasu, o której zbiórka pod wieżą. Nic. Więc poszliśmy sobie samopas i po jakimś czasie wróciliśmy. I dopiero wtedy liderka powiedziała, że pokaz robotów jest o 15:30, ale na pewno w 20 minut zdążymy wjechać na górę i wrócić. AAAAAA!!!! Trzymajcie mnie!!!! Oczywiście nie zdążyliśmy, bo 10 minut zajęło samo stanie w kolejce. A po dojściu na Robosquare okazało się, że pokaz trwał 5 minut (co oczywiście zdumiało liderkę) i już się skończył. Całe szczęście zgodzili się go powtórzyć.
(druga część jest ciekawsza, imo) Ja byłam absolutnie zachwycona pieskiem *O*
Niestety nie mogłam się nim nacieszyć, ponieważ musieliśmy się zbierać na wspólne zdjęcie pod wieżą. W tym momencie dowiedziałam się od Aśki, że jej grupa w ogóle nie wyjechała na górę! Przesiedzieli cały czas na plaży. No i na tym skończyła się wycieczka, która miała obejmować muzeum, Fukuoka Tower i Robosquare. I pod pewnym względem właściwie obejmowała ;]
Potem nastąpiła część nieoficjalna: część ludzi poszła na obiad, a część na nomihodai (uwaga, ważne słówko. Kolejny wspaniały japoński wynalazek, czyli picie do woli, za określoną ilość pieniędzy). Jednak najpierw wstąpiliśmy na obiad. Japończycy coś tam pozamawiali i faktycznie przyniesiono sympatyczne dania, ale po podzieleniu ich na cztery osoby przy stoliku zostawały tyciunie porcje, za które musieliśmy zapłacić 1000Y (spokojnie można się napchać za 600). I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że Francuz znał bar, w którym po zamówieniu jedzenia można potem wziąć nomihodai za 880Y (fenomenalna cena, 1000Y to już bardzo dobra promocja). Po co więc jeść w innym miejscu? Ano dlatego, że Japończyk miał kupon, który dawał 20% zniżki. Wspaniale, zjadłam mało za trochę mniej kasy, ale i tak drogo ;] Gdy już zasiedliśmy w kolejnej restauracji okazało się, że nomihodai trwa tylko 90 minut. Więc wszyscy od razu chcieli zamawiać cokolwiek, byleby zamówić. A Japończycy zaczęli się zastanaaaaawiać. Całe szczęście frakcja europejska była już zdesperowana, ktoś krzyknął umeshu! i dalej jakoś to poszło.
Ogólnie jestem pod wrażeniem jak bardzo Japończycy nie potrafią kombinować. Może dlatego tak tu kwitnie konsumpcja? Nikt nie szuka okazji tylko po prostu kupuje? ;]
Mam nadzieję, że zaspokoiłam chęć czytelniczą ^^ Idę wreszcie wykończyć imperium, a jutro pierwsze zajęcia...
Poznaję coraz więcej osób z mojej grupy i międzynarodowego campusu (tak, plewienie też miało swój mały udział XD ). Tu uwaga: akademiki, w których mieszkam są wyłącznie dla obcokrajowców - Japończyków widuję w sklepach i na uczelni.
Mój kurs zaawansowanego japońskiego też nie jest jednolity i, jak się dziś dowiedziałam, składa się przynajmniej z trzech różnych grup, finansowanych przez ministerstwo edukacji (jak ja), fundacje lub studentów z wymiany uniwersyteckiej. Co wiąże się z tym, że nie wszyscy dostają tyle samo kasy: ja mam 12 manów i względnie mogę szaleć, ale np. Chinki mają raptem osiem. Oczywiście są też różni researcherzy (hurray dla mikrobiologów - mogłam się popisać znajomością tematu) no i ludzie, którzy po prostu przyjechali na naukę japońskiego.
Moja grupa liczy 30 osób, w tym pięciu facetów i poza Polakiem reszta Europejczyków to takie pasztety, jakie ostatnio widziałam w serialach z lat 80. Plus słitaśny Chińczyk. Za to dziewczyny wydają się strasznie sympatyczne i bardzo dobrze się z nimi rozmawia (już teraz widzę różnicę w moim japońskim! ^^). Welcome party zorganizowane przez campus polegało na masie jedzenia i napojach bezalkoholowych i skończyło się przed 20, więc niedosyt był spory. Całe szczęście silna grupa słowiańsko-koreańska zaraz zorganizowała beach party i nikomu nie przeszkadzało, że popadywało ;) A ja ucięłam sobie fascynującą pogawędkę z bardzo estetycznym Węgrem na tematy byłego bloku wschodniego i obecnej sytuacji geoekonomicznej. Dlaczego interesujące rozmowy łatwiej przeprowadza się zagranicą? :/
Dokonałam także fenomenalnego lingwistycznego odkrycia podczas rozmowy z Rosjanką: to, że mamy masę podobnych słów w stylu niebo, rzeka, chleb, woda, siostra itp. zupełnie mnie nie dziwi, ALE okazało, się że zajebiście, *uj i inne przekleństwa też są takie same! Ja rozumiem słowa o źródłosłowie staro-cerkiewnosłowiańskim, ale zajebiście jest bardzo współczesne, ma może z 10 lat! W ogóle jest bardzo ciekawe, bo w ciągu tych paru lat z mocno wulgarnego zmieniło się raczej w takie o pozytywnych konotacjach, ale zaczynam chyba przynudzać :P W każdym razie gdybym była na filologii słowiańskiej napisałabym jakąś pracę z językoznawstwa na temat migracji wulgaryzmów :P:P:P