12 grudnia 2010

przestrzeń sklepowa

Ha, a jednak dzisiaj :P Wreszcie się zebrałam w sobie ^__^v
W tym odcinku spróbuję oddać atmosferę japońskiego sklepu.

  • Wszystko jest pakowane w folię. A ta folia w folię i czasem jeszcze w folię. Ciasteczka oprócz dużego opakowania są jeszcze zawinięte każde osobno; drażetki gumy do żucia to samo; bułki są pakowane w piekarni każda osobno do innego woreczka, a potem wszystkie woreczki do większego woreczka, żeby było wygodniej wynieść. Japończycy mają nawet osobne słowo na zjawisko zalewu folii, ale jakoś nie umieją sobie z nim poradzić. Przy super rygorystycznych przepisach segregowania śmieci stosy woreczków produkowane dziennie w supermarketach są dla mnie niezbadanym paradoksem.
  • W jednym sklepie potrafią rozbrzmiewać trzy różne melodie. Na cały regulator. Nie daj Boże stanąć dłużej w miejscu, w którym się na siebie nakładają. Zdarzają się i takie, gdzie audycja jest tylko jedna, ale bynajmniej nie jest to radio tylko powtarzające się ogłoszenia o promocjach oraz uniżone podziękowania, że zechciało się przyjść do tego sklepu.
  • Większość cen w sklepach czy restauracjach zawiera podatek. Z jednym wyjątkiem: książkami. To dla mnie kolejna Niezbadana Tajemnica... O prawdziwej cenie książki dowiaduję się przy kasie.
  • Nie ma tutaj zachodnich komiksów. Tylko mangi o.O
  • W bookoffach reklamówki są czarne. Zapewne żeby przypadkiem jakiś perwert nie musiał się wstydzić przy wychodzeniu.
  • Informacja o wadze produktu wydaje się być zupełnie nieistotna. Jest albo dobrze ukryta, albo nie ma jej w ogóle :/
  • Jedzenie ma bardzo krótki termin ważności. Tofu czy kiełki psują się po trzech dniach, nawet w lodówce.

11 grudnia 2010

sobotnio

Pozdrawiam świątecznie ^^ Jak tam przygotowania? Karpie zamówione? ;)

Ja się tu zmagałam chwilowo z jesienną chandrą (tak, w grudniu! ech, ta japońska pogoda :P ), ponieważ temperatura spadła i przez kilka dni padało i było bardzo szaro, smutnie i smętnie. Ale już jest ok. Wczoraj zrobiłam u siebie w pokoju grzaniec party i nawet udało się upichcić coś przypominającego grzańca przy pomocy dostępnych tu przypraw (cynamonu, cukru oraz chińskiej przyprawy 5 smaków, która miała na etykiecie goździki ;] ). Dziś wspólna impreza urodzinowa Karola i Oli, którzy dostaną ode mnie prezent łączony, ale jakże luksusowy: butelkę Żołądkowej Gorzkiej, którą chomikowałam w lodówce od przyjazdu ;) Wreszcie nadarzyła się godna okazja^^
Jutro jakaś impreza w akademiku japońskich studentów, a w poniedziałek może wreszcie się pouczę :P

Sama też zrobiłam świąteczne zakupy prezentowe^^ Tradycyjnie dla siebie oczywiście :P Kupiłam za mana (350PLN) trzy słowniki do gramatyki oraz... prawdopodobnie najdurniejszą rzecz na jaką zdecydowałam się wydać pieniądze :P Potrzymam Was chwilę w niepewności (tych bez fejsa, bo na pewno jakieś zdjęcia wyciekną tam wcześniej czy później :P ) ;]

W związku z nawałem atrakcji wątpię, żeby pojawił się jakiś post (poniedziałek, poniedziałek...), dlatego wrzuciłam trochę zdjęć na picasę, żebyście się nie nudzili przez weekend ;) Powtórka z rozrywki, bo miejsca te same, ale zdjęcia są Karola, a on robi inne niż ja, więc pomyślałam, że odmiana nie zaszkodzi. No i mnie będzie trochę więcej ;)

Spokojnego weekendu! ^___^/

3 grudnia 2010

raj

Ło matko! Tak się skupiłam na mękoleniu o kengaku, że zapomniałam o absolutnie cudownej rzeczy jaka przydarzyła mi się w tym tygodniu! A mianowicie ta sama znajoma zabrała mnie do amerykańskiego supermarketu. Amerykański to może przesada, bo jednak asortyment był dostosowany do smaków japońskich i dalej nie udało mi się znaleźć dobrych przypraw (ale Ahmed zna jakiś sklep indonezyjski czy coś takiego, więc niedługo zaspokoję i tę potrzebę ^^ ), ale i tak poczułam się jak na Zachodzie. Przede wszystkich jak przystało na Amerykę wszystko było w wieeelkich opakowaniach: orzeszki ziemne (nie jak w japońskich sklepach po 300g, ale nawet po 5kg), chipsy, muffiny, ziemniaki, soki owocowe, mrożonki - owszem, w większości jednego rodzaju, ale były! Ja akurat nie kupowałam żadnej z tych rzeczy, ale i tak jakoś miło mi się zrobiło na duszy jak je zobaczyłam ;)
Zostałam ostrzeżona, że dobra w tym sklepie jest co niemiara, więc przygotowałam sobie 8000Y (280PLN) i zakupiłam za to: cztery serki ziarniste 400g!!! :D:D:D (jeden za 10PLN, ale nie patrzyłam na cenę i tak się opłacało w porównaniu z tym jednym malutkim co widziałam w sklepie), prawdziwe szczoteczki do zębów :D:D:D (obecnie obiekt zazdrości XD ), wielki sok mango, trzy soki pomarańczowe, sos sezamowy, trzy wielkie kartony płatków (jeeeeej, znów jakieś porządne śniadanie, a nie tylko ryż i ryż :P) i trzy wina. I siedem tysięcy poooooszło. Ale co mnie tam, jestem w siódmym niebie ^______^

A, zaczęłam też chodzić na salsę ヘ( ̄ー ̄ヘ)(ノ ̄ー ̄)ノ♪

2 grudnia 2010

kengaku

Wizyta na lekcji no jawiła mi się jako przyjemnie spędzone dwie godzinki w towarzystwie autochtonów. Potem miałam iść na imprezę urodzinową koleżanki do restauracji mongolskiej. Znakomicie. Szykowała się pożytecznie spędzona środa, a znając Japończyków spodziewałam się, że impreza zakończy się o 20, najpóźniej o 21 i akurat będę miała jeszcze czas przygotować się na czwartkowe zajęcia.
Oczywiście było zupełnie inaczej. A właściwie dalej po japońsku ;] Pamiętajcie: NIGDY nie wierzcie ich organizacji.

Po pierwsze wkopałam się jeszcze w lekcje fletu japońskiego. Mój zdrowy rozsądek coś za słabo krzyczał, że skoro flet jest o 14:30 a no o 17 to zapewne wynudzę się przez ten czas... Nie tylko się wynudziłam, ale jeszcze naraziłam na szwank moją błonę bębenkową nienawykłą do świdrujących dźwięków.
Lekcja wyglądała tak, że nauczyciel śpiewał linię melodyczną (sylabami) oraz uderzał dwoma patykami w drewniany klocek co już samo na dłuższą metę było hałaśliwe i nie do zniesienia. A do tego dochodził jeszcze dźwięk fletu, dużo wyższy niż naszego poprzecznego, niemalże fałszujący.
Oczywiście całą lekcję spędziłam w siadzie japońskim i umierałam. Do tego atmosfera była wyjątkowo podniosła, uczniowie czołobitnie (nie przesadzam) kłaniali się nie tylko nauczycielowi, ale i sobie nawzajem. Ja nawet nie próbowałam, bo na pewno wyglądałoby to pokracznie i żałośnie.

Następnie no. W świątyni. Jak się okazało oprócz mojej znajomej i jej koleżanki, która poznałam na flecie, było jeszcze tylko dwoje gajdzinów. Koreanka zdecydowanie była obznajomiona z kulturą czołobitności, całe szczęście oprócz niej był jeszcze Amerykanin - na nich można liczyć, że zawsze wypadnie się lepiej ;] :P
No było całkiem sympatyczne, tym bardziej, że znałam tekst sztuki, ale tu również sposób śpiewu był na dłuższą metę irytujący dla mych uszu. Następnie przeszliśmy do sąsiedniego pomieszczenia, które mieściło całą regularną scenę no: podest z sosnami i scenę pod dachem. Z ciekawością zobaczyłam ją na żywo, bo do tej pory znałam ją głównie ze schematów w podręczniku. Koleżanka ćwiczyła machanie wachlarzem i stąpanie po scenie, a ja zamarzałam!!! Ta ogromna sala zupełnie nie była ogrzewana i temperatura była taka sama jak na zewnątrz >>>>.> Szczękając zębami zrobiłam kilka zdjęć i filmik i uciekłam z powrotem wystawić się na ciepłą klimę.
Następnie mieliśmy jechać do parku Ohori, który był oddalony o dobre 20 minut rowerem. Stwierdziłam więc, że zostawię rower, pojadę tam razem ze wszystkimi samochodem, a potem odwiozą mnie z powrotem i do akademika wrócę już rowerem.
Jakże się zdumiałam kiedy okazało się, że w parku nie ma restauracji mongolskiej a kolejne tradycyjne zajęcia! ... A była już 20... Nic to, musiałam oglądać kolejny ceremoniał klękania przed przesuwanymi drzwiami, czołobitne ukłony i przepraszanie za to, że przerywamy lekcję, choć na pewno było to umówione. Razem z równie skołowanym Amerykaninem przesiedzieliśmy kolejną godzinę na lekcji tym razem bębenka. I podobnie jak z fletem, nie był to tylko bębenek (oczywiście koszmarnie głośny), ale również śpiew i stukanie w klocek. Umierałam, moje kolana razem ze mną.
Zorientowałam się również, że Japonka chciała mnie zawieźć ze wszystkimi do restauracji, a dopiero potem odwieźć do świątyni. Wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że restauracja była po drodze do akademika, więc zupełnie nie było potrzeby powtarzać tej samej drogi samochodem dwa razy w te i we wte, a potem jeszcze rowerem. Jak widać dla Japończyków to nie jest takie oczywiste.
Zanim dojechałam do restauracji była 21:30. Przynajmniej jedzenie było smaczne, a ja byłam już strasznie wygłodniała. Zmyłam się jako pierwsza o 23:30 i dojechałam ledwo żywa do akademika po północy. Nawet nie próbowałam robić czegokolwiek na zajęcia, bo i tak nie byłabym w stanie.

I tak to właśnie wygląda kengaku czyli zwiedzanie zajęć po japońsku. Wszystkich atrakcji dnia starczyłoby spokojnie na trzy dni.