30 czerwca 2011

ze evôl guyz

czyli moje zmagania z francuską mafią lotniczą.


Dwa tygodnie temu zdecydowałam się wreszcie po tygodniu dumania, na wyjazd do Chin w pojedynkę. Po raz ostatni w życiu (a przynajmniej tej młodej części) mam do dyspozycji półtora miesiąca ferii oraz wystarczające finanse, żeby pozwolić sobie na kolejną azjatycką przygodę. I stwierdziłam, że fakt, że nikt nie chce się do mnie przyłączyć to za słaby powód, żeby z tego rezygnować.
Kiedy wreszcie podjęłam decyzję i uzyskałam błogosławieństwo od rodziców przystąpiłam do błyskawicznego opracowywania planu wycieczki w celu ustalenia dat lotów z i do Fukuoki. Okazało się, że najbardziej opłaca mi się kupić loty łączone Fuk-Shanghai+Nanjing-HK oraz Xi'an-Pek-Fuk. Bilet w jedną stronę do Sha kosztuje 220E, bilet łączony 270... Nie wiem jak to działa, ale kto by się zastanawiał, trza korzystać. Wpierw trzeba jednak znaleźć kogoś z kartą kredytową, kto zechce mi kupić bilety. Eri, człowiek z korporacji. Nie ma problemu. Tyle że strona nie obsługuje American Express. Fail, poszukiwania trwają. Niemiec napotkany przed akademikiem zgodził się pomóc, jeśli na jego karcie nie ma wystarczająco dużo kasy to porozmawia ze swoimi rodzicami, albo dziewczyną, na pewno da się sprawę załatwić. Niemcy to też porządni ludzie, jak się okazuje. Zadzwonił też do Francuza z naszej grupy, który zgodził się zapłacić w zamian za jeny. Wybornie. Francuska karta, francuska strona, co może pójść nie tak.

Akt I: govoyages
Zrobiłam rezerwację, podając swój adres w Japonii, cztery loty za 550E.
Następnego dnia czekał na mnie jednak francuski mail - gugl pomógł przetłumaczyć, ale nie chciałam wierzyć w treść. Bertrand potwierdził jednak wiadomość: govoyages nie przyjmie płatności kartą, chcą przelewu bankowego. Ten był niemożliwy z różnych powodów, więc ta strona internetowa odpadała. Francuzi wysłali maila tylko w sprawie pierwszego biletu, ale założyliśmy, że drugiego pewnie nie zaczęli nawet przetwarzać.

Akt II: edreams.
Kolejna międzynarodowa strona, z różnymi wersjami dla poszczególnych krajów. Wybraliśmy francuską, bo bilety były nieco tańsze niż dla wersji międzynarodowej w euro. Rezerwacja się udała, tym razem podaliśmy na wszelki wypadek francuski adres Bertranda, w sumie wyszło 25E więcej, ale co tam. Ledwo Bertrand wyszedł dostałam maila z govoyages w sprawie mojego drugiego lotu! No zgroza. Poinformowali mnie uprzejmie, że drugi lot z Pekinu będzie się musiał odbyć z przesiadką i żebym im dała znać, czy się na to zgadzam. Oczywiście byłam cała w stresie, że jak to, przelew nie poszedł a oni dalej zajmują się moim biletem? A jak przypadkiem będą chcieli jednak wziąć pieniądze z karty?
Piątek rano, kolejny mail. Tym razem z prośbą o wysłanie międzynarodowego faksu z kopią dowodu tożsamości i karty o.O Ile można tych kłód pod nogi? Ale cóż, przynajmniej jest to wykonalne. Poszłam do naszego biura dla studentów międzynarodowych zapytać, gdzie mogę wysłać taki faks. Po cichu liczyłam na to, że pani z japońską uprzejmością zaoferuje mi wysłanie go z biura. Ale nie, skierowała mnie tylko uprzejmie do biura podróży na kampusie. Wysłanie jednej strony kosztowało tam 10zł. Spodziewałam się więcej, ale co za różnica, trzeba robić to się robi. Pani kazała mi wrócić za pół godziny, żeby sprawdzić czy faks doszedł. Wróciłam po półtora godziny, po zajęciach, żeby się dowiedzieć, że nie doszedł, bo linie są przeciążone. Kazałam więc wysłać jeszcze raz. Też się nie udało. Pani poradziła, żeby spróbować wysłać faks z banku. Lekcje kończyłam jednak o 18:30, więc zanim dotarłam do najbliższego banku, ten był już zamknięty. Fail. Stres. Odechciało mi się. Miałam dwie opcje, czekać do poniedziałku i próbować znaleźć bank, gdzie zechcą wysłać faks lub robić kolejną rezerwację przez trzecią z kolei stronę. Zdecydowałam się w końcu na kayak, ponieważ tam podobno nigdy nie robią żadnych problemów (znajomy Amerykanin dał mi również poradę, co zrobić z faksem międzynarodowym - on po prostu poszedł do biura i tam wysłali mu je za darmo. No cóż, najwyraźniej umiejętność mówienia po japońsku to wada i lepiej rżnąć głupa...).

Akt III - kayak
Pierwszy bilet zabukowałam bez problemów, schody zaczęły się przy drugim. Wyszukiwarka nie dała mi możliwości wyboru godziny wylotu z Xi'anu do Pekinu, jak na innych stronach, więc zamiast wygodnej 11 musiałam się zgodzić na 9. Po uzupełnieniu danych wyskoczył błąd - nie mogę zarezerwować tego lotu z nieznanych przyczyn. Przyglądnęłam się bliżej innym oferowanym lotom i okazało się, że nie ma bezpośredniego połączenia Pek-Fuk, muszę lecieć przez Quingdao albo Busan. Oczywiście cena wzrosła. No ale nie mam wyboru. Wybrałam inną opcję i znowu błąd. I tak w kółko macieju. Błąd, inne bilety do wyboru, ceny coraz wyższe. Traciłam już wszelką nadzieję, próbowałam nawet z innymi datami, ale niewiele to dało. No i w końcu ktoś tam na górze się nade mną zlitował i rezerwacja poszła. Nawet dość szybko przyszły do mnie maile z numerami siedzeń, więc wszystko wydawało się wreszcie iść do przodu. Ale bez przesady. Po jakimś czasie przyszedł mail z informacją, że jedna z linii wymagała numeru jakiegoś dowodu tożsamości, więc agencja podała numer karty kredytowej. Jeśli pasażer nie będzie jej miał ze sobą, trzeba zadzwonić na numer amerykański i podać inny numer. Wryłam się więc do znajomego Amerykanina i zadzwoniliśmy ze skajpa.
Całe szczęście, że nie robiłam tego sama, bo osiwiałabym już całkowicie. Zanim system połączył nas z konsultantem należało podać numer telefonu komórkowego. Przy rezerwacji podałam swój japoński, ale system żądał amerykańskiego. Kyle podał więc numer swojej mamy. System oświadczył, że nie ma takiego numeru w bazie, ale całe szczęście połączył nas mimo wszystko. Na połączenie z człowiekiem czekaliśmy 25 minut. Gęgająca pani kazała najpierw podać nasze nazwiska i choć Kyle nie był ani pasażerem, ani nabywcą biletu musiał też podać swoje ze względów bezpieczeństwa o.O Następnie pani zażądała kodu bezpieczeństwa. Jakiego k#%$^a kodu??? O.O Okazało się, że to kod pocztowy nabywcy - całe szczęście byłam już w posiadaniu wszystkich danych Bertranda. Jeszcze parę minut wyjaśniania o co chodzi, mojego rwania włosów z głowy i niemego rzucania przekleństwami w tle (sama bym tego nie załatwiła - Amerykanka nie była nawet w stanie zrozumieć mojego literowania numeru paszportu...) i udało się zmienić numer na paszport. 35 minut. Wreszcie mogłam choć trochę odsapnąć.
Kolejne trzy dni nerwowego oczekiwania, czy przypadkiem wcześniejsze agencje nie zdecydują się jednak na pobranie kasy, oraz czy ostatnia też nie wymyśli może jakiegoś sposobu weryfikacji i hurra, w środę w nocy kasa zniknęła z konta. Summa summarum zapłaciłam 675E, bo dodali jakieś opłaty za operację międzynarodową coś tam coś tam. Nieważne. Najważniejsze, że wreszcie mam bilety.

Teraz czeka mnie jeszcze załatwianie wizy i noclegów. Mam nadzieję, że kami-sama się zlituje i oszczędzi mi kolejnych stresów.

Plan wycieczki:
2/08-5/08 Shanghai
5/08 Suzhou
5-7 Nanjing
8-11 Hong Kong
12-13 Shenzhen
13-14 Guangzhou
15-20 Guilin+Yangshuo
21-22 Zhengzhou
23 Luoyang
24-27 Xi'an
28/08-2/09 Pekin

18 maja 2011

zar tropikow - powialo chlodem

Temperatura wrocila do normalnej (20-25C), wilgotnosc rowniez (35%), natomiast z duzym prawdopodobienstwem czeka mnie zapalenie gardla. Z powodu moich ukochanych Chinczykow, ktorzy chodza dalej w tych samych ubraniach co miesiac temu i najwyrazniej latwiej jest im regulowac temperature ciala przy pomocy klimy nastawianej na zimny podmuch 20C, a najlepiej dwoch takich klim. No i tak sobie siedzimy, ja w tshircie, nie mogac oddychac tym dziwnym sztucznym powietrzem i Chinczycy w kurteczkach, ktorzy nie maja z tym najwidoczniej najmniejszego problemu... grrr... W zwiazku z czym grupka europejska skupila sie w najdalszym kacie sali, Chinczycy na fali zimna, cale szczescie najwyrazniej Koreanczycy sa raczej po naszej stronie, bo dzis Yuin wstala i wylaczyla klime w polowie lekcji ;] Haha, ale mialam satysfakcje widzac te skwaszone miny ;] :P

Mialam rowniez przejscia z moja "ulubiona" nauczycielka, ktora zupelnie nie umie prowadzic zajec i ogolnie wiekszosc z nich to strata czasu. Zazwyczaj lubuje sie w zupelnie niezabawnych anegdotkach, ktore smiesza niestety slit Azjatki, wiec tylko ja to zacheca do kolejnych. Niestety dla niej, na zajeciach z tlumaczen ang-jp jestesmy tylko ja, Ola i Anya ;] Wiec zamiast chichotac, siedzimy tylko z minami "e?";] Skutecznie ja to demotywuje, wiec ostatnio zaczela od gadki jak to teraz goraco zrobilo (akurat tego dnia i poprzedniego wcale nie bylo tak cieplo, przyjechalam na zajecia w dzinsach i bluzie) i przeszla do pytania czy moze wlaczyc klimatyzacje. Na co ja odpowiedzialam, ze nie, nie ma takiej potrzeby, tak jest idealnie (bo bylo) ;] Hahaha, zebyscie widzieli jej zdumiona mine, ze ktos odwazyl sie sprzeciwic XD Zapytala wiec tylko szybko czy okno moze byc na co przystalysmy i zaczela szybko zajecia. Dodam, ze pani nauczycielka, choc bylo tak "strasznie goraco" siedziala w sweterku i blezerku. No to jak? To w koncu jest cieplo czy nie jest? Bo jak mnie jest cieplo to sweter zostawiam na dnie szafy i przychodze w tshircie tudziez w sukience. Doprawdy, nie rozumiem tego dziwnego azjatyckiego syndromu grubych ubran w taki upal...

11 maja 2011

zar tropikow

Trzy dni temu przerzucilam sie nagle ze swetrow na sukienki i tshirty. Obcielam moje dzinsy i zaczelam spac przy otwartym na osciez oknie. W poniedzialek bylo tu 27C i bardzo wysoka wilgotnosc. Wszyscy gajdzini czekali na deszcz, ktory nie przyszedl. Przynajmniej tego dnia, bo jak rozpadal sie nastepnego to nie przestal az do nastepnego poranka. I nie mowie tu o polskiej letniej burzy co to przyjdzie, poleje i pojdzie dalej. Mowie o rzesistym deszczu, o scianie wody, ktora zaslania mi budynek oddalony o 15 metrow i nie znika przez caly okragly dzien.
Mamy tu teraz polski sierpien tyle ze w duzo wilgotniejszym wydaniu. Ja czuje sie znakomicie, inni gajdzini wlaczyli juz klimy na chlodzenie w swoich pokojach. My lepimy sie zaraz po wyjsciu z pokoju, Japonczycy wydaja sie zupelnie nie przejmowac ciepla zawiesina wiszaca w powietrzu.
Poki co jestem zachwycona, poza tym, ze znowu mam szope na glowe i nic z nia nie zrobie, bo jest za wilgotno. Dzis nie bylo nawet jak siasc na laweczkach na zewnatrz, bo wszystkie byly mokre, choc deszcz ustal kilka godzin temu. Mysle ze tak wlasnie jest w tropikalnej dzungli (w zimie :P ). Znajoma Japonka powiedziala mi, ze ten poziom wilgotnosci sie utrzyma, bedzie tylko coraz cieplej... A niedlugo przyjdzie jeszcze pora deszczowa i bedzie lalo non stop przez dwa tygodnie albo i dluzej. Rodzice, przysylajcie szybko ten stroj kapielowy.

W przyszlym tygodniu choc na chwile wyrwe sie z tej parowy - wracamy z Ola na 6 dni do Busanu ^__________^

23 kwietnia 2011

wieloryb, czyli jak się skończy moja ekstrawagancja

Przyszła wiosna i od razu bardziej się chce. Aktywnie więc szukam sobie różnych rozrywek, poniżej zestawienie z ostatniego tygodnia ;)

piątek: bardzo sympatyczny nomihodai z Olą, na tarasie klubu. Zapłaciłyśmy aż 2000Y (normalnie powyżej 1000Y nie płacę), ale drinki były pyszne i bardziej skomplikowane (margarita^^) i mogłyśmy sobie usiąść na tarasie, na piętrze, z dala od hałaśliwej muzyki i spokojnie pogadać. A i noc była ciepła ^^

niedziela: shabu-shabu tabehodai. Shabu-shabu to jedna z tradycyjnych japońskich zup. A raczej nie zup tylko nabe, czyli wrzucania na gotujący się bulion mięsa, warzyw i malutkich pierożków. Smakowało mi średnio, bo na mięso nie miałam ochoty, a bulion był totalnie bez smaku, więc wrzucone na niego warzywa trzeba było maczać w sosie octowym. Dziękuję, wolę sobie zrobić własną sałatkę. Karol i Ola byli za to zachwyceni, bo tyle mięsa za taką cenę da się zjeść w niewielu miejscach.
Wieczorem shooting bar. Po zamówieniu drinka można sobie postrzelać z broni pneumatycznej ^^ 25 strzałów z pistoletu za 300Y (10PLN) - zabawa przednia, tym bardziej, że okazało się, że mam talent i trafiam w sam środek :D

poniedziałek: tabehodai w restauracji włoskiej na przeciwko akademika. Oprócz pizz i spaghetti, cała masa pysznych sałatek i DESERY... Tiramisu, murzynki, fontanna z czekolady... Ledwo się wytoczyłam.

wtorek: tabehodai lodów ^^ Za 500Y mogłyśmy dowoli nakładać sobie gałki lodów SAME (ach, spełniło się moje marzenie dzieciństwa, kiedy to z bólem serca patrzyłam jak piękną gałkę pani sprzedawczyni obciera na końcu o brzeg. Z radością więc nakładałam sobie pełne okrąglutkie gałki ^^). A po drodze jeszcze wizyta w kaitenzushi - teraz mają sezonowe sushi ze szparagami i surową, wędzoną szynką.

środa: zwyczajowo wieczór z dziewczynami w pubie brytyjskim. Cider lub dwa i darmowy deser z okazji Ladies' Day ;)

czwartek: obiad z moim czwartkowym klubem. Brazyliski strogonoff, baranina w sosie musztardowym i pistacjach i inne wspaniałości.

piątek: 7h w salonie gier XD Za 1300Y (40PLN). Przy czym japoński salon gier to paropiętrowy budynek i oprócz zwyczajowych strzelanek, motorów czy flipperów jest jeszcze boisko do koszykówki, tor do odbijania piłek bejsbolowych, dartsy, karaoke, fotele do masażu, kącik internetowy, ba, jest nawet prysznic :D Niezła alternatywa dla hotelu ;]

niedziela: tatar z kangura w australijskiej restauracji. Dość dobry, ale to wciąż mięso, więc oczywiście nie byłam w stanie docenić należycie :P

Mam nadzieję, że ten hulaszczy tryb życia nie odbije się jakoś mocno na mojej wadze :P